Sol bardzo była ciekawa tego, co działo się między kobietą i mężczyzną. Wiedziała o tym zbyt mało. Podejrzała trochę, to tu, to tam, i starała się to razem poskładać. O tym, skąd się biorą dzieci, co dzieje się z mężczyzną i do czego może się on przydać. O tym, że za pierwszym razem trochę boli, ale że to nie szkodzi.
Fragmenty pochodzą z powieści Margit Sandemo Polowanie naczarownice z cylku Saga o Ludziach Lodu.
Sol biegła przez las w stronę Grastensholm. Myśli jej szybowały, tak jak to potrafią tylko myśli szczęśliwego podlotka. Znalazła się na otwartej przestrzeni. Szła wzdłuż płotu okalającego wybieg dla koni. […] Teraz rosła tu tylko rzadka trawa, a po łące dudniły kopyta ogiera. Koń był piękny, czerwonobrązowy ze złocistą, rozwianą grzywą i lekko, z wdziękiem, uniesionym ogonem. Sol starała się biec z nim na wyścigi i właściwie zadowolona była, że oddzielał ich od siebie płot.
Ogier zarżał triumfująco. Sol zobaczyła teraz, dokąd zmierzał.
Nowy parobek wszedł na wybieg dla koni, prowadząc klacz. Nowy parobek! Naprawdę miała szczęście!
Sol wspięła się na ogrodzenie.
– Hej! – zawołała.
Klaus odwrócił głowę i zaczerwienił się jak burak.
– Panienko… najlepiej, jak stąd pójdziecie. I to zaraz!
– Czy tu jest niebezpiecznie? Tak siedzieć?
– Nie, nie ma niebezpieczeństwa, ale… Pospieszcie się! Idźcie już!
Sol nie poruszyła się jednak. Ogier podszedł do klaczy, która starała się wyrwać z uprzęży. Uderzył kopytami w ziemię i zarżał.
Klaus puścił klacz wolno, przelazł przez płot i pomógł Sol zejść na dół.
Jak cudownie było poczuć jego dłonie w pasie! Sol chciała, by ten moment trwał wiecznie.
– Mam polecenie mu pomóc, ale najwyraźniej wcale tego nie potrzebuje – mruknął. – Bardzo proszę, odejdźcie, panienko! Bardzo proszę!
– W czym pomóc?
W następnej chwili odpowiedź była już zbędna. Sol zafascynowana obserwowała spektakl, którego nigdy dotychczas nie widziała. W ich gospodarstwie niewiele było bydła, głównie dlatego, żeby nie ranić Silje, która kochała zwierzęta w tak przedziwny sposób, że nie miała sił się z nimi rozstawać. A kiedy takie rzeczy odbywały się w stajni lub w oborze, dzieci trzymano z daleka.
Gdyby była tu Silje i przyglądała się temu z obcym mężczyzną, umarłaby ze wstydu.
Ale Sol to nie Silje. Cała rozpłynęła się w uśmiechu godnym imienia, które jej nadano.
– Piękne! – powiedziała z powagą. – Wiesz, gdy tak patrzę na nie, ogarnia mnie takie dziwne uczucie. Przechodzą mnie ciarki i łaskocze mnie w brzuchu. Czy ty też to czujesz?
Klaus nie wiedział, gdzie podziać oczy, jednak jego obowiązkiem było pilnowanie zwierząt, ku nim więc odwrócił rozognioną twarz. Stwierdzenie, że widok ten nie robił na nim żadnego wrażenia, byłoby największym kłamstwem świata.
Sol poruszała się niespokojnie, ścisnęła mocno uda, pocierając je o siebie. Patrzyła na młodego, przystojnego, lecz trochę niemądrego Klausa innymi oczami. Jej wzrok ślizgał się po nim, zaciekawiony, pytający. Przesunęła się nieśmiało, prawie nieznacznie w jego stronę, tak by musnąć dłonią rękaw jego roboczej koszuli. Dotyk ten sprawił, że oddech jej stał się nierówny.
Znów spojrzała na konia.
– Jakież to cudowne! – szepnęła. – Spójrz na te na wpół przymknięte oczy klaczy! Czy nie sądzisz, że jest jej przyjemnie?
Klaus zerknął na nią. Kiedy zauważył jej mimowolny uśmiech i prawdziwe zainteresowanie, zachichotał ostrożnie na próbę. Wcale się nie oburzyła, więc roześmiał się głośniej, lecz nie tak, by przeszkadzać zwierzętom. Odpowiedziała na jego śmiech zalotnie, cicho i delikatnie. Byli teraz parą młodych ludzi, pozostających w pełnym związku z naturą, szczęśliwych, że udało im się podejrzeć fragment nieznanego, kuszącego świata.
Konie skończyły. Ogier opadł na ziemię.
– Czy z tego będzie źrebię? – zapytała z wrodzoną sobie roztropnością Sol.
Parobek kiwnął tylko głową. Jego jasnoniebieskie oczy błyszczały.
Sol była jak pijana; czuła szalone pragnienie, by znaleźć się na miejscu klaczy. Nie namyślając się długo, powiedziała o tym Klausowi.
– Ależ panno Sol! – Klaus był wstrząśnięty, oddychał krótko, z dziwnym napięciem. Zastanawiał się, czy miałby śmiałość opowiedzieć jej o jałówce, która… Ale nic przecież z tego nie wyszło, nie uległ pokusie, choć wiedział i słyszał o takich praktykach od innych parobków. Było to zresztą już dawno, tak dawno, że prawie zapomniał o tym rozpaczliwym, wynikającym z samotności pomyśle. Chciał jednak powiedzieć coś teraz, by pokazać, że rozumie jej przeżycia.
– Fuj! – powiedziała Sol, nie wiedząc nic o jego tajemnicy. – Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie wolno robić i mówić tego, na co się ma ochotę. To chyba nikomu nie szkodzi, jeżeli nie rani się ani nie wyrządza krzywdy innym? Czy ja robię ci krzywdę?
Klaus, który miał prostą, ale bardzo dobrą duszę, odpowiedział gwałtownie:
– Nie, wcale nie, panienko! Całkowicie się z panienką zgadzam, ale wiecie, takim jak ja nie wolno tego mówić głośno.
– Jakie to głupie! Ludzie są głupi, prawda, Klaus?
– Tak – odpowiedział, patrząc na nią czule i bezradnie.
Sol nigdy jeszcze nie doznawała podobnego podniecenia. Czuła, jak nabrzmiewają jej piersi, a w innych częściach ciała nieznośnie pulsuje.
Klaus obiema rękami przytrzymywał się kołka w płocie. Zmagał się ze sobą. Wiedział, że jeżeli teraz się nie opanuje, spotka go później zasłużona kara. To dziecko, gorączkowo powtarzał w myślach, w dodatku wyższego rodu. Uspokój się, Klaus, uspokój! Boże, dobry Boże, trzymaj mnie! Na wpół zduszony jęk wyrwał się z jego ust.
– Panienko… Zaraz tu będzie zarządca, żeby sprawdzić, jak poszło. Najlepiej, jeśli…
[…]
Sol znalazła się daleko od domu. W rozedrganym upale czekała przy małym brogu w połowie drogi na wzgórze. Obok niej, na trawie, stał koszyk z winem i ciastkami. Z wina sporządziła eliksir miłosny, używając do tego najlepszych specyfików starej Hanny: suszonych grzybków, listków i kory z pewnych tajemniczych drzew…
Chociaż Sol uważała, że zastosowanie eliksiru jest zbędne, to jednak na wszelki wypadek wolała się ubezpieczyć. Były to ostatnie chwile, kiedy miała szansę osiągnąć swój cel.
Nareszcie usłyszała kroki; ktoś schodził ze wzgórza. Sol wstała i, trzymając koszyk na ramieniu, z bijącym sercem bardzo wolno zaczęła iść ścieżką w stronę domu.
Niedługo ją dogoni. Szła tak wolno, iż było to nieuniknione. Udając, że dopiero usłyszała jego kroki, odwróciła się niby przerażona.
– Ach, to ty? – zachłysnęła się. – Przestraszyłeś mnie.
Na męskiej twarzy Klausa widać było iście chłopięce zawstydzenie.
– Przepraszam, nie chciałem.
– Ach, rzeczywiście, miałeś przecież iść na wzgórze z krowami. Ale czy to nie miało być w poniedziałek?
– Dzisiaj jest poniedziałek.
– Naprawdę? – udała zdziwienie. – No tak. Byłam w lesie, żeby zebrać zioła, które ojciec stosuje jako lekarstwa.
Nie było to zupełne kłamstwo, w koszyku leżały bowiem jakieś dwie nędzne gałązki.
– Teraz szukam miejsca, gdzie mogłabym zjeść drugie śniadanie. Czy dotrzymasz mi towarzystwa? Musisz być głodny.
Gdy tylko Klaus zobaczył dziewczynę na ścieżce, serce zaczęło walić mu jak młotem. Starał się zachować spokój, lecz znów się zmieszał. Zawahał się.
– No… no tak, jestem głodny, ale czy to wypada?
Sol zmarszczyła brwi. O Boże, jaka ona piękna, pomyślał bezradny. Nagle poczuł się opuszczony przez wszystkich, pozostawiony samemu sobie. Narastało w nim pożądanie, choć wcale tego nie chciał. Nie wolno mu było zapomnieć, kim ona jest. Czternaście lat, czternaście lat, powtarzał w myślach jak magiczne zaklęcie. Czternaście lat. Jaki zgiełk się podniesie pośród państwa!
– Dlaczego nie wypada? – zapytała zaskoczona. – Chodź, tam za górką jest spokojnie, dużo słońca. Mam flaszkę wina…
Już dawno upatrzyła sobie odpowiednie miejsce. Było dokładnie zasłonięte, niewidoczne od strony ścieżki, którą zresztą i tak prawie nikt nie chadzał. Żaden dźwięk nie dotarłby do przechodnia, jeżeli, oczywiście, nikt nie wołałby o pomoc. Tego jednak Sol nie miała w planach.
Klaus poddał się. Patrząc w te błyszczące, bursztynowe oczy, wypełnione jak gdyby słonecznym blaskiem, czuł się jak opętany rozkoszą i nieokiełzaną wolnością. Kropelka wina nie może przecież zaszkodzić? I trochę jedzenia? Był głodny i zasługiwał na odrobinę jadła i napoju po męczącej drodze.
Pół godziny później, ukryci za wzgórzem, leżeli wyciągnięci na ciepłej trawie, słuchając dobiegającego z oddali trelu skowronka, krążącego nad łąką. Klaus opowiadał o swym samotnym życiu, o pociesze, którą znalazł wśród zwierząt, i o tym, że nigdy tak naprawdę nie miał żadnej dziewczyny. Może jakiś pocałunek w policzek i nieporadne ręce na drżących, niechętnych ciałach dziewcząt. Dalej nigdy się nie posunął. Nie śmiał.
To Sol zmusiła go do mówienia. Udało się jej wyciągnąć z niego to, czego była ciekawa. Kiedy usłyszała, że nie miał żadnych doświadczeń w tej dziedzinie, uśmiechnęła się z zadowoleniem.
Łagodnie, miękkimi ruchami gładziła go po policzku, szyi i karku, patrząc mu w oczy, podczas gdy opowiadał. Jej palce tańczyły w rozcięciu jego koszuli, bawiły się jego dumą: kilkoma włosami na piersi, łaskocząc tak, że mimowolnie wydał z siebie dźwięk – ni to krzyk, ni to śmiech.
Sol bardzo była ciekawa tego, co działo się między kobietą i mężczyzną. Wiedziała o tym zbyt mało. Podejrzała trochę, to tu, to tam, i starała się to razem poskładać. O tym, skąd się biorą dzieci, co dzieje się z mężczyzną i do czego może się on przydać. O tym, że za pierwszym razem trochę boli, ale że to nie szkodzi. Widok koni zapalił w niej iskrę, dał pewne wyobrażenie, jak to może naprawdę wyglądać. Bardzo chciała, by Klaus pokazał jej swą męskość, była bowiem ciekawa, jak wygląda. Ale może on nie będzie miał śmiałości? Z pewnością i tak nie okaże się większa niż u konia.
Wino zadziałało. Usunęło bariery, a tajemnicze zioła i inne środki, których dodała Sol, rozpaliły w ciele Klausa ogień. Ogień, który należało zgasić.
Tylko ona mogła to uczynić. Teraz już nie wystarczy schować się za oborę lub ukryć w swej izbie. Teraz musi to przeżyć naprawdę.
Klaus czuł się oszołomiony i otumaniony. Gdzieś w środku coś nieustannie powtarzało: czternaście lat… kara… Jednak znaczenia tych słów już nie rozumiał. Delikatnie pogłaskał jej spódnicę, zachichotał niemądrze, czując, jak palą go policzki.
Sol zaraz przysunęła się bliżej, aż przez płótno poczuł jej biodro. Schwycił je i uścisnął swą mocną dłonią.
Oczy dziewczyny żarzyły się przedziwnym blaskiem. Usta były na wpół otwarte, oddech pełen napięcia i wyczekiwania. Nie przeszkadzało jej, że od Klausa bił ostry zapach koni i stajni, dodawało mu to tylko prostoty, która tak pociągała Sol.
Odetchnął głęboko i drżąc na całym ciele uniósł się na łokciu. Dłonią pogładził jej dobrze rozwinięte piersi.
Nie odepchnęła go. Nie uderzyła po ręce, jak zwykle robiły to inne głupie dziewczęta. Jego dłoń wsunęła się pod bluzkę i zamknęła na jej piersi. W spojrzeniu Sol odczytał zrozumienie, jakiego w swej samotności nigdy dotąd nie napotkał. Czerwona mgła przesłoniła mu oczy, w uszach zaczęło szumieć. Dłoń zacisnęła się na jej piersi tak mocno, że na kilka tygodni zostawiła sinoczarne znaki. Nie potrafił myśleć jasno, ale dostrzegł jej gołe kolana i wiedział, że to nie on je odsłonił. A potem zwyciężyło nieznośne napięcie i słyszał już tylko swój własny, zwierzęcy, żałosny krzyk. Nie wiedząc, co i jak się stało, spoglądał prosto w rozognioną, podnieconą twarz Sol, a jego dłoń gorączkowo szukała miejsca, do którego tak bardzo chciała dotrzeć.
Sol nie mogła opanować drżenia. Przez moment wydawało się, że wszystko skończy się źle. Klaus tak bardzo się lękał, że ona po prostu zniknie. Zaplątał się w swoje własne spodnie i mocował się z nimi rozpaczliwie. Musiała mu pomóc, w końcu się udało, a jego jedyną myślą było przeciągłe, na wpół nieprzytomne: O Boooże! To cudowne, nie wytrzymam tego! Umieram, Boże, umieram!
Tak oto w wieku czternastu lat Sol po raz pierwszy uwiodła mężczyznę.
Z błogim wyrazem twarzy Sol wolnym krokiem podążała w kierunku domu. […] A więc to było to, myślała Sol wędrując w ten piękny letni dzień. Wcale nienajgorsze. Chociaż wszystko, prawdę mówiąc, skończyło się, zanim na dobre się zaczęło. Przeczuwała, że musi być jeszcze coś innego, coś doskonalszego niż ten łatwy podbój bez wstępów. Jej samej też się za bardzo spieszyło, z pewnością powinna była bawić się i uwodzić go trochę dłużej. Klaus jednak był prosty, wiedziała też, że nie miał doświadczenia. Przypuszczała, że istnieje ogromna skala doznań i że z mężczyzną innego rodzaju mogłoby być wspaniale.
Przyszłość wydała jej się nieodparcie fascynująca i kusząca.
Fragmenty pochodzą z powieści Margit Sandemo Polowanie na czarownice z cylku Saga o Ludziach Lodu. Artykuł pojawił się w ramach cyklu „Literatura, która nas ukształtowała„. Zapraszam do publikowania swoich własnych przemyśleń. Jakie lektury wpłynęły na Ciebie? 🙂