Moim zdaniem film jest tak dobry, jak książka zła. Naprawdę! A osoba, która napisała scenariusz, Kelly Marcel, dokonała niemożliwego, i chociaż koniec końców film nie rzucił mnie na kolana, to poruszył.
Pójść do kina na „50 twarzy Greya”, to zupełnie co innego niż pójść na pierwszy z brzegu film. Dlaczego? Bo „Grey” to cała instytucja, która od kilku lat sprzedaje dokładnie taką wizję erotyki, która masom się podoba, a mnie odrzuca. Bo gdy czytałam „Greya”, to raz po raz musiałam powstrzymywać odruch wymiotny. Gdyby nie fakt, że jestem pilną redaktorką portalu o seksie, nie przebrnęłabym przez to „arcydzieło”.
Tak więc do kina szłam uprzedzona. Raz uprzedzona, bo wiedziałam, na podstawie czego zrobiony jest film (fuj!). Drugi raz uprzedzona przez znajomych z branży, którzy także oglądali go chyba bardziej z powodów zawodowych, niż z chęci zakosztowania wykwintnej sztuki erotycznej dodanej do popcornu.
Moim zdaniem film jest tak dobry, jak książka zła. Naprawdę! A osoba, która napisała scenariusz, Kelly Marcel, dokonała niemożliwego, i chociaż koniec końców film nie rzucił mnie na kolana, to poruszył. Zobaczyłam pierwszy kadr: piękne szare niebo, usłyszałam dźwięki piosenki „I put a spell on you” i dałam „Grey’owi” szansę. To był dobry wybór. W przeciwieństwie do moich znajomych – nie nudziłam się. Uważnie obserwowałam Anę i Christiana, by z tej na pozór banalnej historyjki wyciągnąć nieco inne wnioski…
Film to nie książka i nie jest o seksie
To bardzo ważne. Bo osoby, które będą szukać w filmie „erotycznych atrakcji” mogą się poczuć srogo zawiedzione. Tandetna erotyka, która jest rdzeniem powieści, w filmie jest szczątkowa i niekoniecznie tandetna – raczej niezrozumiała i niezgodna z zasadami realnego BDSM.
Film to film i rządzi się własnymi prawami. Po pierwsze i najważniejsze: nie jest to film o seksie. Ani o seksualności. Ani nawet o perwersyjnej erotyce. To ani Shainberg (pamiętacie Greya z filmu „Sekretarka”?), ani Almodovar, ani nawet „Wilgotne miejsca”. Erotyka, a raczej pejcze i packi tutaj to jedynie scenografia. To jest film, trochę bajka, w głównej mierze o miłości i tym, jak przed nią się bronić. Bajka dlatego, że mimo wszelkich zabiegów ekipy filmowej – wciąż mamy do czynienia z współczesną wersją Kopciuszka, ale gdy pominiemy mało wiarygodne i niejasne motywacje bohaterów, to nagle odnajdziemy się w samym środku smutnej, lecz bardzo prawdziwej historii miłosnej. I tutaj zaczyna się robić naprawdę ciekawie.
Don’t you know you are toxic?
Mnie zafascynowała liczna grupa odbiorców (odbiorczyń!) zarówno książki, jak i filmu. Dlaczego tak wiele ludzi chce to czytać i oglądać? Bo para głównych bohaterów to para everymanów – związek jakich wiele. Może nie każda absolwentka wiąże się z milionerem, ale wiele kobiet wiąże się z Greyem, mężczyzną, który nie czuje i boi się poczuć cokolwiek.
Pozornie władczy Christian choruje na podobną chorobę, co bohaterka „Nimfomanki” – ucieka przez czuciem. Ucieka przed miłością i… prawdziwym seksem! Spreparowany pokój zabaw to jedyne terytorium, na którym w zbliżeniu seksualnym czuje się bezpiecznie. Przepraszam: „w pieprzeniu” – bo jednak to, co mówi, że się nie kocha, tylko pieprzy, jest świętą prawdą. Seks w jego wykonaniu nie ma nic wspólnego z bliskością. Po orgazmie zwiewa, żeby przypadkiem czegoś nie doświadczyć; czegoś, czego nie było w planie. Przerażające jest to, że ten nieakceptujący siebie mężczyzna, ten, który się lęka się wyjąć fiuta, zanim nie unieruchomi kobiety – tak by ona nie mogła nieco zmodyfikować perfekcyjnie zaplanowany scenariusz pieprzenia – stał się ostatnio symbolem kochanka XXI wieku.
Grey nie pozwala się dotykać, chce o wszystkim decydować, nie akceptuje Any, chce ją urobić pod własne widzimisię. Ale – czy to takie rzadkie? A skąd! Śmiem twierdzić, że większość z nas miewa takie zapędy – właśnie w związkach. Ana zaś – jak wiele kobiet – święcie wierzy, że „on się zmieni”. W tym są idealnym przykładem współczesnej pary. Nawet pierwsze słowa, która padają w filmie odnoszą się do tego, że człowieka zmienić nie można. A tu Grey czeka aż Ana dociągnie do jego standardów uległej niewolnicy, a Ana aż on „znormalnieje”. Tradycyjne damsko-męskie iluzje. Na dodatek Grey sądzi, że skoro Ana się z nim spotyka, całe jej życie i wszystkie sprawy należą do niego. Wciąż powtarza: jesteś moja. Jest wściekły, gdy ta postanawia odwiedzić matkę. Dla niego związek to posiadanie drugiej osoby na własność. Ana jest zabawką w jego rękach. Na jej miejscu mogłaby być każda – byle tylko potulna i cicho wykonująca rozkazy.
Christian i Ana – para jakich wiele
Sądzę, że na tym polega największy magnetyzm pary – są równie pogubieni i toksyczni jak większość z nas. Oglądając ich, patrzymy na siebie: być może Grey jest równie niedostępny, jak Twój mąż; być może Ty wciąż, zupełnie jak Ana, wierzysz, że on się zmieni. Cała reszta to tylko nieważny dodatek. Ale ponieważ dodatek „ma coś wspólnego z seksem” – dla większości osób to będzie na pierwszym planie.
Za siedmioma górami, za siedmioma murami…
Jest taka scena, w której Grey wyznaje, że jest, delikatnie mówiąc, niedoskonały na 50 sposobów. Moim zdaniem brak mu tylko jednego – odwagi, aby dać siebie kochać. Nienawidzi siebie. Uważa się za potwora. Nie chce żadnej zmiany (Ja się nie zmienię, Anastazjo!) i nie wierzy, że zasługuje na miłość (Nie możesz mnie kochać, Anastazjo). Jest idealną ilustracją do książek takich jak „Toksyczne związki” czy „Mężczyźni, którzy nie potrafią kochać”.
Odgrodził się od świata 50 murami. Nie chce czuć, nie lubi niespodzianek, nie chce być zaskakiwany, nie chce oddać kontroli. Dziki (niezaplanowany, spontaniczny) seks go nie interesuje. Mam głębokie przekonanie, że jest beznadziejnym kochankiem (może dlatego wybrał dziewicę, która nie ma porównania?). Oraz że potrzebuje dobrego terapeuty. Absolutnie nie po to, aby „skończyć z perwersją”, ale po to, aby pozwolić się dotykać własnej dziewczynie.
Po zabawie do łóżka marsz. (Ja śpię sam, Anastazjo)
„50 twarzy Greya” jako edukacja seksualna?
Znów wracam do powieści, bo porównania są nieuchronne. Seks w filmie zdecydowanie jest na plus. Po pierwsze: nie musimy czytać całych stron tandetnych opisów nierealistycznego seksu. Pstryk, znikły! Po drugie: Anastazja już nie przeżywa stu nierealistycznych orgazmów. Liczba orgazmów, które naliczyłam w czasie seansu, to: zero. Właśnie tak. Po trzecie: to, co widzimy, jest i całkiem realistyczne, i całkiem przyjemne dla oka. Erotycznych scen „grejowych” jest może ze trzy, z czego jedna długa, ładna. Zastanawiająca jest scena pierwszego razu Any – to on decyduje, że musi rozpakować swoją zabawkę, by „pozbyć się problemu”, a ona po prostu na to przyzwala, trudno mówić tutaj o nawet jakiejś wyraźnej zgodzie. Gdzie więc podział się koncept konsensualnego seksu? Zresztą – przy możliwościach Christiana (i życiowych, i seksualnych) – ten pierwszy raz wydaje mi się blady. Skoro ma on w zwyczaju darowywać jej samochody i latać z nią odrzutowcem, dlaczego nie wziął chociaż jednej świecy, żeby stworzyć dziewczynie nastrój?
Na plus zdecydowanie zaś zaliczam ciała i wygląd bohaterów. Ana nie jest idealną dziewczyną – żadną tam seks bombą: ma podkrążone oczy i nieduże piersi – i to jest bombowe! Grey zaś nie jest wydepilowany do granic możliwości: na klacie ma włosy i blizny. Uff… koniec z perfekcjonizmem, nawet w „najbardziej pożądanym filmie roku”! Na dodatek oboje mają włosy łonowe. Mam nadzieję, że dzięki temu rzesze nastolatków oswoją się z tym faktem. Gdyby jeszcze kamera pokazała nierówne wargi sromowe Any – to był już w ogóle było idealnie. Ale… poczekajmy na następną część.
Grey jako rozrywka
Ten film ma ładne zdjęcia (sam kadr początkowy jest przepiękny), dobrą muzykę, zabawne sceny. Jest utrzymany w klimacie romantycznej komedii, chociaż bez happy endu – to również jest ciekawe, bo łamie schemat, a wymęczona dziewczyna mówi twardo „nie” i odchodzi. Sceny erotyczne – jak na „Greya” – mogłyby być dłuższe, lepsze, bardziej elektryzujące, ale nawet takie jak są, są ładne (szczególnie ta z piórkiem). Oglądanie historii Kopciuszka jest miłe i odprężające: wnętrza są ładne, samochody szybkie, nie ma strzelaniny i krew się nie leje (nawet ta menstruacyjna). Słowem: kawałek miłej rozrywki dla miłych ludzi i dramat współczesnej pary w tle. Nie arcydzieło, ale całkiem sprawnie opowiedziany film. A na koniec akcent patriotyczny – Grey gra Szopena. Nasze najbardziej polskie, przejmujące i ponure Preludium e-moll, Op. 28 . Bardzo pasuje do tego deszczowego Seattle.