Do seksu się zmuszałam odkąd pamiętam. Uprawiając seks, zamykałam wszystkie zmysły. Oddychałam ustami, żeby nie czuć zapachu. Myślałam, żeby się już skończyło, żeby nie słyszeć. Nie całowałam się prawie wcale, tylko jak muszę. Dotyku starałam się nie czuć, bo mnie ranił.
Nie czułam, jak dotykam moimi betonowymi dłońmi. Oczy zawsze zamknięte. Nie mogłam na to patrzeć. Brzydziło mnie. A jednak, dlaczego TO robiłam przez tyle lat? I jaki to ma związek z seksem?
Depresja to coś takiego, że nawet, gdy wyglądasz na szczęśliwą, możesz popełnić samobójstwo. Bez problemu. To chwila. A jednak się tego boisz. Boisz się wszystkiego zresztą, nawet boisz się sama siebie. Masz głębokie poczucie winy. Jednocześnie depresja sprowadza człowieka na właściwą drogę. To dzięki depresji jesteś w stanie się zatrzymać, by odnaleźć swoją drogę. Niektórzy ludzie mają tak pokomplikowane linie życia, że mogą się odnaleźć tylko dzięki wstrząsowi wynikającemu z depresji. Depresja jest więc niektórym potrzebna, aby mogli żyć dalej, mimo autodestrukcyjnych zachowań i stanów. Tak też jest w moim przypadku. Za autodestrukcją stoją jakieś niewyrażone i niezrealizowane potrzeby. Głębokie, będące częścią nas samych, a z których zrezygnowałyśmy.
Nie spodziewałam się, że moja pierwsza wizyta u psychiatry, kiedy to już nie za bardzo byłam świadoma rzeczywistości, kiedy już byłam w stanie ciężkim, nie da mi odpowiedzi na pytanie, co jest przyczyną mojej tak zaawansowanej depresji. Wcześniej leczyłam się na wiele chorób somatycznych, w tym szukano we mnie guza mózgu, czy jakiegoś innego tętniaka. W zasadzie standardowo nie rozpoznano depresji. Psychiatra, podsumowując pierwszą wizytę odpowiedziała na moje pytanie:
– Nie wiem co jest przyczyną pani depresji. To się okaże w trakcie terapii, inaczej nie mogę tego stwierdzić.
Pytam:
– Ale jak to? Nie wie pani!
– W trakcie terapii mogą wyjść rzeczy, których może się pani nie spodziewać. Poczekajmy. Terapia pokaże źródło.
Nie wierzyłam jej. Sądziłam, że znam siebie na tyle, że nic mnie nie zaskoczy. Miałam wtedy przecież 34 lata, więc byłam przekonana, że znam siebie na tyle, by wiedzieć, czego w życiu chcę. Zresztą moje życie zawodowe to potwierdzało. Zakładałam, że dzięki terapii naprawię moje fatalne małżeństwo, ale muszę szczerze przyznać, że starałam się nie myśleć i nie zajmować moim związkiem. Skupiałam się na pracy i przyjaźniach. Romansów, zdrad na koncie: zero. Tak postanowiłam i tego się trzymałam. Sfera uczuć tego typu, nie miała, jak sądziłam dla mnie znaczenia. To źródło kłopotów. Nastąpiło wyparcie. Tak, to jest możliwe.
Gdy więc padła diagnoza depresji, skąd inąd oznaczającej chore emocje, założyłam twardo –będę zdrowieć: ja i moje relacje z mężem – też. Naprawią mnie. Postaram się. Uporem i jak zwykle żelazną konsekwencją dam radę przestać czuć się fatalnie jako żona, kochanka i kobieta. I zaczęło się. Każdy seans terapeutyczny przynosił mi nowe zaskakujące kompletnie odkrycia, np. zauważyłam, że nie czuję swojego ciała. Byłam jak torba ze skóry krokodyla. Wszystko to trwało długie miesiące, w czasie których, starałam się być perfekcyjną pacjentką i nie tylko: uprawiając seks także.
Do seksu się zmuszałam odkąd pamiętam. Mam tu na myśli seks heteronormatywny. Chciałam utrzymać mój związek, ponieważ mamy dziecko. Standard. W pierwszych fazach leczenia też się zmuszałam do seksu. Przecież naprawa związku była moim celem. Mąż był zadowolony z mojej gry, co oznacza, że nic nie zauważył, nie wyczuł, mimo że znamy się kilkanaście lat. Tak twierdził. A ja dalej nie czułam żadnej przyjemności. Powoli jednak zaczęłam zauważać, że uprawiając seks zamykam wszystkie zmysły. Oddycham ustami, żeby nie czuć zapachu. Myślę żeby się już skończyło, żeby nie słyszeć. Nie całuję się prawie wcale, bo mi nie smakuje – tylko jak muszę. Dotyku nie czuję i nie czuję jak dotykam, bo ręce mam betonowe. Oczy mam zamknięte. Nie lubię tego widzieć. Brzydzi mnie.
Czułam coraz większy opór i ból nieprawdopodobny w każdym centymetrze mojego ciała i psyche. Tylko, że całe życie do czegoś mnie zmuszano, a potem już poszło, ponieważ zmuszałam sama siebie. Świetnie zsocjalizowałam przymus. Działo się to siłą inercji, stąd też nie zauważyłam, że jest to przemoc w czystej postaci. Nie wiedziałam, co jest dla mnie dobre, jak mam siebie szanować i poznawać. Byłam maszyną do realizacji celów, bo tak mnie wychowano, a ja zawsze pragnęłam akceptacji i miłości. To w sumie nic nowego, przecież konsekwencja to cnota. Tak, ale nie głupia konsekwencja! Moja głupia konsekwencja i dążenie do perfekcjonizmu doprowadziły mnie do depresji. Wreszcie odkrycie, że moc ludzkiej psychiki jest miażdżąca, stało się moim udziałem! Z pasją oddawałam się doświadczaniu uśmiercania siebie na różne sposoby, fizycznie i psychicznie.
Mimo że się zmuszałam do seksu i tych wszystkich pieprzonych rytuałów dla świętego spokoju, to terapia nadal otwierała we mnie jakieś stare zapadki i korytarze. W trakcie seksu miałam coraz częściej odruchy wymiotne. Oczywiście nic nie czułam. Starałam się czuć, więc coraz częściej myślałam, że jestem aseksualna. Potem do odruchów wymiotnych coraz silniejszych, wreszcie do obrzydzenia względem męskiego ciała, doszły łzy. Najpierw mogłam je ukryć. Znów się zmuszałam. Potem już nie byłam w stanie ich zahamować. Po paru tygodniach przemieniły się w szloch. Wreszcie lęk przed położeniem się do łóżka obok męża. Moje ciało stało się uosobionym bólem, który wykręcał moje członki. Trzęsłam się z bólu. Nie mogłam wypowiedzieć słowa, ponieważ drętwiała mi szczęka. Nie mogłam się ruszyć, by skończyć z sobą z tego bólu.
Ciekawa jestem, co sobie teraz myślicie czytając te słowa? Co sobie myślicie o przymusie uprawiania seksu, który nie wynika z gry typu BDSM. Gwałciłam się na własne życzenie. Pozwalałam się gwałcić i uświadomienie sobie faktu, jak bardzo tego nie chcę i jak dalece posunęłam się w opresji względem siebie, sprawiło, że wylądowałam w psychiatryku na bagatela sześć tygodni. Zastanawiam, się ile kobiet tak czyni. Sama już poznałam kilka lesbijek, które wypierały swój homoseksualizm.
Moje jeszcze większe załamanie psychiczne było wypadkową braku akceptacji siebie, ponieważ przez kilka lat mojego małżeństwa, wyparłam moje młodzieńcze związki z kobietami. Nigdy nie czułam się lesbijką, bo czułam paniczny lęk przed byciem lesbijką. Dlaczego? Kojarzyło mi się z brakiem akceptacji, z odrzuceniem ze strony rodziców (kiedyś mnie przyłapali na seksie z dziewczyną), że będą się mną brzydzić, bo jestem brudna, że sobie nie poradzę. Wiem, że można z tym dyskutować, natomiast ja tak czułam. Nie byłam w stanie być z kobietą, choć tylko z kobietą jest mi dobrze. Podjęłam w pewnym momencie swojego życia decyzję na poły świadomą, że życie seksualne nie jest ważne i że przecież jestem heteroseksualna, bo tak norma każe. Nawet nie myślałam, że może nie jestem, że może to, co czuję od wczesnego dzieciństwa do dziewczyn jest czymś fajnym, bo jest mną, że w tym jestem szczera, że potrafię oszaleć z dziewczyną. Tylko, że byłam niekochanym dzieckiem. Wiecznie karconym i karcącym się. I zanim zrozumiałam moje zachowanie, byłam już mężatką. Zresztą prawie całe moje życie starałam się być wzorowa dla rodziców, aby mnie kochali.
Przestałam.
Wyzwolenie.
Gdy wypowiedziałam po raz pierwszy, a zaraz potem napisałam: jestem lesbijką, poczułam przerażenie i ulgę. Przerażenie, bo w szpitalu zdecydowałam o wniesieniu pozwu rozwodowego. Ulgę, bo wreszcie przyznałam się, że nie wytrzymam bez kobiety. Nie oznacza to, że zakochuję się w płci, raczej nie. Pisząc o pożądaniu kobiety mam na myśli raczej kogoś, kto jest lesbijką lub osobą biseksualną, ponieważ uważam, że jest coś w stwierdzeniu filozofki Monique Wittig, gdy pisze, że lesbijka nie jest kobietą.
To, co opisuję tu w wielkim skrócie, jest pokryte moimi próbami samobójczymi, których już nie liczę, samookaleczaniem się, ogromną ilością leków psychotropowych, by opanować ataki lęku. Mój stan się ustabilizował po rozwodzie, zaakceptowaniu swojej orientacji, na temat której długo rozmyślałam, szukając odpowiedzi na pytanie, kim jestem. I jestem lesbijką i chcę Wam napisać, że to cudowne odkrycie dla mnie. Gdy doszłam do tego wniosku, budziłam się w nocy i sama siebie mocno obejmowałam. Po ponad pół roku byłam w stanie wyoutować się przed rodzicami i najbliższą rodziną, która jest wielce konserwatywna po katolicku. Natomiast teraz mam siłę, by nie być głupio konsekwentną, leczę się z perfekcjonizmu i wiem, że nie jestem oziębła. Przeciwnie. Staram się mieć w miarę dobre relacje z byłym mężem, przecież mamy dziecko. Przeżył ciężko mój comming out i rozwód. Nie chciał tego. Gdybym była bardziej otwarta na siebie, nie popełniłabym małżeństwa. Choć chyba nie ma przypadków, bo dla mojego autorytarnego byłego męża jest to szansa, jak sądzę, na poszukanie siebie. Rozpoczął terapię. Jest autorytarną osobowością i tym trudniej było mi szukać siebie, będąc z nim. Jest także homofobem, co oznacza, że nie chce, by nasze dziecko wiedziało, że matka jest lesbijką, ponieważ będzie prześladowane. Przestałam się ukrywać a co za tym idzie, moją tożsamość seksualną także. Nie będę okłamywać dziecka. Dziecko jest człowiekiem, który wie i widzi wiele, nawet jeśli nie potrafi tego nazwać.
Mimo że już teraz dość szybko wracam do zdrowia, to nie wiadomo, jak długo będę musiała przyjmować leki, ponieważ jestem w stanie funkcjonować tylko na dużych dawkach. Nie stanowi to dla mnie już teraz problemu, bo wreszcie czuję, że żyję. To długi proces, pełen bólu i krwi w sensie dosłownym. Chciałam powiedzieć, patrząc Wam w oczy, że orientacja ma znaczenie, jeśli oznacza poszukiwanie swojej tożsamości, czyli jest to wgryzanie się w swoje ja, odkrywanie go, szukanie swoich przyjemności, rozkoszy, ale i bólu. Że nie można się zamykać na jedną płeć. Że nie wszyscy ludzie LGBTQiA mają na tyle podbudowaną samoocenę, by mówić o sobie głośno, więc jeśli ktoś to zrobi, doceńcie, ale nie oceniajcie. Wreszcie nie trzeba bać się bólu, trzeba go zauważać, bo wiele nas uczy: dzięki niemu możemy przekraczać nasze granice wytrzymałości, co jest ekstatyczne, ale i w porę zorientować się, że grozi nam niebezpieczeństwo, że zabłądziliśmy z dala od siebie. Dobrym sposobem na poszukiwanie siebie jest pisanie o tym, co ślina na język przyniesie. Cokolwiek, byleby pisać. Polecam. Odkrywa się niesamowite pokłady siebie po jakimś czasie. A jeśli jakaś osoba była lub jest w podobnej sytuacji, proszę o kontakt.
Tekst ukazał się w ramach miesięcznego konkursu.