To jest w końcu najważniejsze w byciu kobietą – bycie seksownym kociakiem, który jest posłuszny swojemu panu. To mówił ”Zmierzch”, to mówiło ”Pięćdziesiąt twarzy Greya”, to mówi internetowa wyrocznia dla polskich nastolatków.
Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, bardzo długo nie wiedziałam, że chłopcy mają inne organy płciowe między nogami niż dziewczynki. W moim domu się o tym nie mówiło, ja chyba też bardzo długo nie wykazywałam zainteresowania – właściwie, co mnie to miało obchodzić?
Pamiętam, że w przedszkolu była wspólna toaleta, to znaczy wspólna przestrzeń umywalek, dwa klozety wydzielone kocami powieszonymi na żabkach. Umowa była taka: nie podglądamy się nawzajem. W sumie chyba nikt rzeczywiście się nie podglądał, przedszkole było integracyjne, były dzieci niepełnosprawne i dzieci zdrowe. Pamiętam, że kiedy mój kolega mnie zdenerwował, a potem jakby nigdy nic wszedł za zasłonę, żeby skorzystać z toalety, to ja odchyliłam tę zasłonę i wbiłam w jego plecy wściekłe spojrzenie, licząc na to, że zaraz odwróci się, usiądzie, a ja go zawstydzę tylko poprzez patrzenie na to, jak żałośnie siedzi na toalecie. Nie odwrócił się i nie usiadł, a ja, trochę rozczarowana, wycofałam się, ciągle nie wiedząc, co on właściwie robił, stojąc tak niewygodnie nad otwartym klozetem. Potem syn koleżanki mojej matki powiedział mi, że chłopcy mają „pindolka”. Nie zainteresowało mnie to, ale zdziwiło. Po co? Potem skończyłam osiem lat, potem dziesięć, potem miałam dwanaście i na własną rękę zdążyłam już dowiedzieć się o męskiej i kobiecej budowie ciała z encyklopedii, a potem powoli zaczęłam korzystać z internetu. Bardzo szybko okazało się jednak, że anatomiczną budową układu rozrodczego nie można się interesować w internecie tylko dla wartości poznawczych. W ten sposób odkryłam pornografię.
Kiedy poszłam do gimnazjum, w trakcie pierwszego albo drugiego tygodnia było spotkanie organizacyjne kółka biologicznego, na które poszłam nie tylko ja, która biologii, anatomii i w ogóle natury, nie znosiłam, ale właściwie wszyscy moi koledzy i koleżanki z rocznika. Mieliśmy po trzynaście lat, siedzieliśmy na drewnianych krzesełkach, nauczycielka mówiła, co będziemy robić, nikt jej nie słuchał, bo wszyscy byli podekscytowani atlasem, który został puszczony do obejrzenia. Był to atlas anatomiczny pełen zdjęć zwłok, które zostały wysuszone, a potem delikatnie pocięte w kluczowych miejscach. Moi koledzy z klasy jako pierwsi dostali go do rąk. Od razu wyszukali strony z kobiecymi genitaliami, wygięli album tak, że teraz sam otwierał się w tym miejscu, po czym puścili książkę dalej. Do mnie też dotarła otwarta na tym właśnie miejscu. Wysuszona macica, wysuszone jajowody, wysuszony przecięty jajnik, zaznaczona punkcikiem wysuszona
łechtaczka. Moi koledzy rechotali w pierwszej ławce. Moja późniejsza przygoda z dowiadywaniem się, jak działają
pochwa i penis, nie wniosła już wiele nowego.
Na religii ksiądz postanowił, że będziemy po kolei analizować każde przykazanie. Kiedy dotarliśmy do szóstego, a więc do zakazu cudzołożenia, nagle bardzo się ożywił. Zaczęliśmy omawiać wykroczenia wobec tego przykazania. Okazało się, że grzechem, jest nie tylko zdrada małżeńska. Przewinieniami wobec szóstego przykazania okazały się być masturbacja/onanizm, homoseksualizm, transseksualizm, transwestytyzm… Dlaczego miałyby być sprzeczne z szóstym przykazaniem? W drodze do domu płakałam z wściekłości. Czułam się zupełnie bezsilna. Parę tygodni później była kartkówka z lekcji. Były trzy zadania. Jedno z nich polegało na wypisaniu wszystkich, a więc co najmniej dziesięciu, wykroczeń przeciwko szóstemu przykazaniu. To była druga klasa gimnazjum.
W trzeciej gimnazjum przez parę tygodni miałam wychowanie do życia w rodzinie. Przyszła jakaś pani i zaczęła mówić o tym, że kiedy zacznie menstruować, to można zajść w ciążę poprzez uprawianie seksu z chłopakiem. Zaczęła pytać, kto z panów ma polucje. Nikt się nie zgłosił. Potem zapytała, czy prowadzimy kalendarzyk, w którym zaznaczamy sobie pierwszy dzień cyklu i dni płodne. Żadna z moich koleżanek się nie zgłosiła. Na następnym spotkaniu najpierw spotkała się z samymi dziewczynami i znowu zapytała o to samo. Pytała wprost, czy któraś z dziewczyn straciła już dziewictwo i oczekiwała, że któraś z nas podniesie rękę i powie: „Tak, ja”. Potem znowu pytała o ten kalendarzyk. Wtedy już któraś z nas się zgłosiła. Ja też się zgłosiłam, bo się tego nie wstydziłam. Potem ta dziwna kobieta powiedziała, że prezerwatywy nie są wielokrotnego użytku. Żebyśmy nie myślały, że jak wypłuczemy prezerwatywę, to nasz partner będzie mógł ją z powrotem założyć. Moja koleżanka zaczerwieniła się i rumieniec nie schodził jej z twarzy do końca dnia, tak bardzo była zniesmaczona tym, w czym musiała brać udział. Tego samego dnia miała jeszcze spotkanie z samymi chłopcami, ale oni nie podzielili się z nami informacjami, o czym z nimi rozmawiała.
Pytała wprost, czy któraś z dziewczyn straciła już dziewictwo i oczekiwała, że któraś z nas podniesie rękę i powie: „Tak, ja”.
Było jeszcze jedne spotkanie, na którym znowu byliśmy wszyscy razem i dowiedzieliśmy się wtedy, że każdy człowiek, niezależnie od wieku, dąży do tego, żeby było mu przyjemnie. Seksualnie przyjemnie. Dlatego dzieci chcą jeździć na tych zabawkach, które ustawiane są w centrach handlowych. Bo te zabawki wykonują takie kopulacyjne ruchy. W przód i w tył. Dzieciom jest seksualnie przyjemnie. To naturalne. Wszyscy byliśmy bardzo zniesmaczeni tym stwierdzeniem, po sali krążyły zażenowane uśmiechy. Wszyscy cieszyli się też, kiedy okazało się, że spotkanie z opowiadaniem o dzieciach i ich małych seksualnych przyjemnościach było spotkaniem ostatnim.
Po ukończeniu gimnazjum miałam jeszcze w liceum zajęcia z biologii dotyczące układu rozrodczego. Spędziliśmy na omawianiu tego tematu ze dwa miesiące. Na sprawdzianie trzeba było podpisać jakąś kropkę przy wejściu do pochwy jako błonę dziewiczą. Kiedy wyszłyśmy z koleżanką z sali, powiedziałyśmy do siebie z zażenowaniem: „co to było?”. Nigdy na lekcjach nie omówiono, jak
błona dziewicza wygląda. Myślałam bardzo, bardzo długo, że to coś, co najłatwiej byłoby przerwać nożyczkami, że ta błona jest jak napięta folia, że wejście do mojej pochwy jest jak zaklejone taśmą. Że przerwanie tej taśmy będzie bardzo, bardzo bolało, że ręce będą we krwi po nadgarstki. Taką też wizje lansowały filmy pornograficzne, które oglądałam. Te o tytule daddy’s little girl first time albo bad pussy gets her first fucking. Tam krew była wszędzie, na palcach mężczyzny, na jego penisie, ściekała po nogach dziewczyny. Musiało znowu minąć wiele lat, żebym odkryła, że po prostu aktorki miały wtedy okres i wykorzystywano te sztuczne sceny, żeby napędzać męską wyobraźnię, żeby mężczyźni przed ekranami wyobrażali sobie, że ci mężczyźni na ekranie naprawdę rozdziewiczają niewinne dziewczyny, że te dziewczyny to bardzo, bardzo, niewyobrażalnie wręcz boli i że ci mężczyźni, zarówno na ekranie, jak i przed ekranami, mają nad tymi obolałymi dziewczynami władzę absolutną.
Uwieńczeniem zajęć dotyczących układu rozrodczego był filmik, który zobaczyliśmy trzy razy. Był to poradnik, jak badać piersi, żeby wykryć zmiany nowotworowe. Oglądaliśmy go z kasety, taśma czasami rwała się, po brzegach skakały szare paski. Dziewczyna w filmie najpierw wracała skądś do domu, zdejmowała kurtkę, buty, potem sweter, potem spodnie, potem w samej bieliźnie szła do swojego pokoju, gdzie rozbierała się do naga, a potem szła łagodnie uśmiechnięta do łazienki. Głos z offu zaczynał wtedy mówić: „to bardzo ważne, żeby się badać”. Dziewczyna uśmiechała się do lustra, po czym zaczynała dotykać swoich piersi. Atmosfera w sali gęstniała, wszyscy byli zażenowani tym, co się dzieje. Nauczycielka siedziała przy swoim biurku, wpatrzona w ekran, zadowolona niemal tak samo, jak dziewczyna na filmie. Dziewczyna dotykała swoich piersi, po czym weszła do wanny pełnej piany, gdzie wyciągnęła się wygodnie, oparła głowę o zwinięty ręcznik i zamknęła oczy, zrelaksowana. Nagle na ekranie pojawiała się jakaś starsza lekarka w swoim gabinecie i zaczynała mówić o tym, że najlepiej jeśli piersi partnerce będzie badał jej partner. Akcja filmu wracała do łazienki, gdzie dziewczyna przeciągała się w kąpieli. A potem znowu zaczynała dotykać swoich piersi. Znowu sceny ze starszą lekarką, potem jakąś inną doświadczoną ginekolożką. Znowu jakieś żarty o partnerze. Znowu powrót do łazienki: dziewczyna wychodzi z wanny, owija się ręcznikiem, ale tak, że piersi są na wierzchu, idzie do swojego pokoju, kładzie się na łóżku, odrzuca ręcznik poza kadr – i znowu dotyka swoich piersi. Po tym filmie przez parę tygodni nie badałam się. Myślałam tylko o tym niesmaku, jaki wywoływały o mnie te lekcje.
Dziewczyna uśmiechała się do lustra, po czym zaczynała dotykać swoich piersi. Atmosfera w sali gęstniała, wszyscy byli zażenowani tym, co się dzieje.
Na tym skończyła się moja edukacja seksualna. Ostatnią przestrogą, jaką dostałam w szkole, a która miała mi służyć zarówno wówczas, jak i właściwie teraz, było to, że jeśli zajdę w ciążę i będę pić alkohol, to moje dziecko urodzi się z FAS. Były aż trzy spotkania w auli szkolnej dla całej szkoły. Były prezentacje, filmiki pokazujące dzieci z syndromem FAS, była pani, która mówiła wprost: „jak będziecie chlać wódę, to wasze dziecko urodzi się upośledzone już na całe życie”. Był film, na którym zrozpaczona dwudziestoletnia dziewczyna mówiła: „gdybym tylko nie wypiła wtedy tego pół litra czystej kiedy, byłam w trzecim miesiącu, to Franio nie byłby chory”. Były obrazki porównujące zdrowy i chory płód w poszczególnych etapach rozwoju. Picie alkoholu w ciąży może sprawić, że dziecko urodzi się ślepe, bez kręgosłupa, nie będzie miało palców. Wtedy postanowiłam nie zachodzić w ciążę.
Mimo że starałam się dowiadywać na własną rękę, jak działa mój organizm, jak działam ja jako kobieta, jak działa mój układ rozrodczy, to dopiero na studiach dowiedziałam się z artykułu w gazecie, że kiedy biorę leki antykoncepcyjne, to nie mam dni płodnych. Nie wiedziałam tego i bardzo długo w trakcie tych domniemanych dni płodnych kazałam mojemu partnerowi zakładać prezerwatywę, dla pewności, że nie zajdę w ciążę, a potem przypadkiem urodzę dziecko z FAS.
Nie wiem, jak należałoby mówić do dzieci o tym, że mają genitalia, że są seksualnymi stworzeniami, jak mówić o tym, jak tych genitaliów się używa, kiedy jest się już do tego gotowym. Im starsza jestem, tym częściej widzę, że dla wielu to temat do żartów. Sama dowiadywałam się większości rzeczy na własną rękę. Jakoś udało mi się nie nabyć nieodwracalnej niechęci do swojego ciała, mimo że często trafiałam przy tym na strony pornograficzne, gdzie zazwyczaj kobiety były pokazywane jako narzędzia do zabawy, jako rzeczy, które po prostu można trzymać, dławić, dusić. Mężczyźni byli oprawcami, razem ze swoimi penisami, które robiły krzywdę. Z wykładów i pogadanek nauczycielek i lekarek układał się natomiast wizerunek mężczyzny niemal nieobecnego, nieodpowiedzialnego, kogoś, kto nic nie wie, kto skrzywdzi kobietę, a potem zapomni w ogóle o całej sprawie.
Minęło prawie pięć lat, odkąd ukończyłam szkołę. Jak jest teraz? W Polsce edukacja seksualna, jak i cały seks, to absolutny temat tabu, a jednak „seks (się) sprzedaje”. Sprzedają się półnagie ciała kobiet, dlatego takim ciałem można zareklamować gładź szpachlową, przeprowadzki, promocję na wkrętarki, świeżego karpia i nowy rodzaj gipsu. Piękna półnaga pani reklamuje wyciskarki soku, wygodne kanapy i filtry do wody. Takie cztery półnagie dziewczyny ocierają się o mężczyznę w dresie, który śpiewa „Cztery osiemnastki tylko w mojej furze. Lubią być na dole, kiedy ja na górze”. Dwadzieścia cztery miliony wyświetleń na youtubie.
Co będzie się działo z dziećmi, które dopiero do szkół pójdą, albo w tych szkołach już są, ale nie zdążą już pójść do gimnazjów, bo od razu pójdą do liceów? Będą czytać w swoich podręcznikach, że nie ma ewolucji. To znaczy nie będą czytać o tym, że nie ma ewolucji, po prostu nie przeczytają o czymś takim, jak ewolucja, bo tego słowa i tego pojęcia po prostu nie będzie. Dalej nie będzie edukacji seksualnej, takiej z prawdziwego zdarzenia, której nie będzie prowadzić przypadkowa pani, dorywcza pielęgniarka albo katecheta. Na biologii pewnie dalej będą omawiane układy rozrodcze, w taki sam suchy i całkowicie nieedukacyjny sposób. Już teraz dzieci swobodniej poruszają się po internecie niż po własnym osiedlu. Nie jakaś nudna encyklopedia, do której mnie jeszcze zdarzyło zajrzeć, kiedy miałam osiem lat, ale Google będzie prowadzić dzieci prosto do upragnionej wiedzy. A kto teraz ma odpowiedzi na wszystkie nurtujące pytania? Królowa polskiego Snapchata – medium używanego przez dzieci właśnie w wieku ośmiu, dziesięciu, dwunastu lat – która rozbiera się, pokazuje kolczyki w sutkach, promuje swoją stronę z filmami softporno i mówi o sobie: „kobieta sukcesu”. Codziennie ogląda ją prawie trzysta tysięcy widzów. Dzieci. Ośmiolatków, dziesięciolatków, dwunastolatków. A ona rozbiera się, rozbiera się, rozbiera się i mówi: uwielbiam moje życie, odnoszę takie sukcesy, codziennie uprawiam co dwie godziny seks.
Gdybym teraz miała osiem lat, płakałabym w swoim pokoju. A potem jak najszybciej chciałabym stracić dziewictwo, też uprawiać seks co dwie godziny. Bo tak trzeba. Trzeba pokazywać swoje ciało, mieć wielkie piersi, wypiętą dupę, trzeba być seksowną kobietą. To jest w końcu najważniejsze w byciu kobietą – bycie seksownym kociakiem, który jest posłuszny swojemu panu. To mówił „Zmierzch”, to mówiło „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, to mówi internetowa wyrocznia dla polskich nastolatków. Edukacja seksualna przecież nie polega na spokojnym wytłumaczeniu, że zbliżenie seksualne jest skomplikowane, że trzeba być dojrzałym nie tylko fizycznie, ale także psychicznie, że seks to nie jest wkładanie penisa w pochwę jak klucza w dziurkę. Ale skąd dzieci mają o tym wiedzieć? Kto to dzieciom wytłumaczy – skoro rodzice, nauczyciele, podręczniki milczą? Nawet ja nie miałabym teraz pojęcia, jak spokojnie opowiedzieć mojej wyimaginowanej ośmioletniej córce, na czym polega seks. Bo tego też mnie nikt nie nauczył. Więc pewnie po prostu powiem jej: „wygugluj sobie, tam jest wszystko”.
Tekst ukazał się w zinie towarzyszącym Manifie 2017 w Poznaniu.
***
Anna Fiałkowska – lat 22, mieszka w Poznaniu, studiuje filologię polską. Publikowała na stronie Ha!art.
Mam 66 lat. Chodziłem do przedszkola w latach 1955-58, do podstawówki: 1959-67, do technikum: 1968-72, na politechnikę: 1972-77. W Polsce były to co najmniej trzy epoki: „purytański” (podobno) Stalin -Bierut, „siermiężno-ascetyczny” Gomułka (jego już dobrze pamiętam) oraz „żyjący i dający żyć innym” Gierek. Stwierdzam, że ja i moi współedukowani przez w/w epoki i instytucje oświatowe wiedzieliśmy o seksie więcej i w młodszym wieku, niż Autorka artykułu. To dlatego, że z braku komputerów znacznie więcej, niż pokolenie Autorki, przebywaliśmy w gronie rówieśników na podwórku, a z braku internetu znacznie mniej mieliśmy okazji do anonimowych kontaktów ze starszymi, pragnącymi nas użyć do własnych zabaw. Podwórkowo-koleżeńska edukacja seksualna odbywała się w atmosferze śmiechu, sensacji i „wypieków” na twarzach i nie bez prób praktycznych (wśród chłopców, bez dziewczyn). Treściowo jednak była chyba bliższa prawdy, niż ta książkowa na lekcjach biologii i higieny. Choć i ta książkowa moim zdaniem prowadzona była w sposób bardziej, niż dziś, zrównoważony – przynajmniej bez uwag w rodzaju tych o rzekomo seksualnych źródłach przyjemności z bujania się na koniku. Nie było też lekcji religii i w konsekwencji nie było szkolnych katechetek (-ów). Dlatego moje pokolenie było chyba pierwszym, które nie demonizowało seksu a widziało w nim tylko funkcję rozrodczą i źródło przyjemności. Wiedzieliśmy też o prostytucji i sami czuliśmy, że miłość i seks to dwie różne dziedziny przeżyć. Ten nasz zdrowy dystans do seksu, to był sukces rewolucji zdrowego rozsądku, zapoczątkowanej przez pokolenie naszych rodziców. Pokolenie naszych rodziców ocalało z wojny tylko w części, ale w tej części było szczęśliwe, bo trafiło na okres intensywnej pracy nad odbudową i rozwojem podstawowych działów przemysłu, techniki, gospodarki i życia społecznego. Dla tych potrzeb, w szkole i w życiu zawodowym, z nauk najwyżej ceniono matematykę, fizykę i chemię, a z zajęć zarobkowych – wszelką pracę produktywną i jednoznacznie pożyteczną. Na tym z kolei opierano optymistyczne wizje przyszłości. Inteligentny i zrównoważony człowiek XXI wieku miał (pierwszy raz w dziejach) osiągnąć zaspokojenie swych elementarnych życiowych potrzeb, miał też zapanować nad popędem rozrodczym, świadomie utrzymać swą liczebność na poziomie nieuciążliwym dla siebie i niegroźnym dla ziemskiej przyrody. Za to miał rozwijać się jakościowo, w tym poznawać i opanowywać wszechświat zgodnie z „misją” istoty rozumnej. Nie było w tamtych czasach masowego bezrobocia; to raczej „praca szukała człowieka”. Nie było więc głównej masy obecnych życiowych problemów, które są skutkiem niestabilności przychodów i na tym tle – powszechnych windykacji i egzekucji. Wtedy przeważały problemy naukowe i techniczno-zawodowe i właśnie na nich można było skupić uwagę.
Myślę, że ten zdroworozsądkowy powojenny trend w światowej kulturze odbił się na naszej ówczesnej edukacji seksualnej. Nie twierdzę, że podwórko jest najlepszą „szkołą”, a tylko, że szkoła nie jest wszechstronnym, uniwersalnym narzędziem oświaty. Szkołę na zasadzie powszechnego obowiązku wprowadzili w XIX w. najpierw monarchowie krajów niemieckich, skandynawskich i Wlk. Brytanii, ale – do określonego celu. Celem powszechnego szkolnictwa była alfabetyzacja, nauka liczenia i podstaw higieny oraz przygotowanie każdego do opanowania jakiegoś zawodu. Monarchowie ci rozumieli, że ich własna i ich dynastii potęga w całości zależy od zdolności ich poddanych do wygrywania wojen, a ta zdolność – od możliwości wystawienia zdrowej, dobrze uzbrojonej i wyszkolonej armii. Dostępne uzbrojenie znów zależy od ilości i jakości przemysłu i jego kadr. Zdrowie i wyszkolenie rekruta do armii zależy zaś od jego wyżywienia i warunków sanitarnych, w których był chowany, od jego nawyków higienicznych oraz od jego zdolności pojmowania programu szkolenia. Władcy, którzy to rozumieli, wprowadzając powszechną oświatę, na wiele pokoleń zasłużyli się własnym narodom i całej ludzkości. Istotnie, kraje, które najwcześniej weszły na drogę powszechnej oświaty dały światu współczesną fizykę (teorię względności i mechanikę kwantową), podstawy chemii przemysłowej, oparte na tym technologie, wielki postęp medycyny; kraje te do dziś przodują w nauce i kulturze, a także stosunkowo mniej ucierpiały (niż np. Polska) na zadłużającej i niszczącej przemysł Nixonowskiej rewolucji światowego systemu walutowego, tj – dokonanej w r. 1971 jego tzw. „deregulacji”. Lecz mimo tych niewątpliwych zasług szkoły, nie do wszystkiego może ona wdrożyć, nie zawsze jest skuteczna wychowawczo. A uświadomienie seksualne osobiście zaliczyłbym nie tyle do nauczania, co do kształtowania mentalności, czyli do wychowania. Wychowanie zaś osiąga się nie przez słowny przekaz listy wiadomości i dyrektyw, tylko przez codzienny udział wychowanka w tysiącach sytuacji, rozwiązywanych przez starszych w określonym „duchu”. Tylko tak można komuś przekazać tego „ducha”. Wg dzisiejszego paradygmatu ma to robić rodzina. Jeśli rodzina tego nie robi, mogłyby to robić instytucje „skonstruowane” specjalnie do celu wychowywania, jak powszechny i niekosztowny skauting czy (lepiej) sieć kółek zainteresowań (w tym pracowni chemicznych, modelarskich itp.), w których młodzież ciekawie i owocnie spędzałaby czas wolny, kształtując mentalność w trakcie zajęć (nie tylko fachowo-zawodowych), pobudzających stałą aktywność, współpracę i inicjatywę. A jeśli nie ma też takich instytucji wychowawczych, bo np. nie pozwala na to system pieniężny, to już lepiej, żeby uświadomienie seksualne, a także w ogóle mentalność w stosunkach międzyludzkich, kształtowały się na podwórku. Problem tylko w tym, że dziś podwórka są puste, w większych miastach – szczelnie okratowane, a młodzi ludzie siedzą przy laptopie lub ze smartfonem na tych wszystkich forach i stronkach.
Nie przychodzi mi do głowy żadna pozytywna propozycja zmiany tego stanu rzeczy. Brak zdrowego rozsądku, widoczny w całym globalnym życiu, nie może się nie odbić i na takich szczegółach, jak mentalność płciowa. A demokracja parlamentarna, od 1989 r. praktycznie jedyny ustrój panujący na całym świecie, zdrowego rozsądku nie przywróci . Sama przecież ten rozsądek odrzuciła, poddając się światowej wszechwładzy banków i żywiołowi gry walutowej. Demokratyczny polityk bowiem nie odczuwa na własnej skórze skutków własnych złych decyzji, wywołanych np. korupcją, tak, jak nieraz odczuwał te skutki monarcha lub dyktator, gdy kończył na wygnaniu lub na gilotynie. Demokratyczny polityk najwyżej przegra kolejne wybory, a wtedy otrzyma intratny etat w międzynarodowym banku lub w którymś z międzynarodowych biurokratycznych molochów, jak UE, ONZ itp. Podsumowując – coś może się zmienić dopiero, gdy sam udział w demokratycznych organach władzy przestanie dawać jakąkolwiek osobistą korzyść, a jednocześnie nastąpi krach bankowo-światowego, opartego wyłącznie na długu, pieniądza bez pokrycia. Lecz i taki obrót spraw nie da zmian na lepsze; raczej da chaos i przypływ przemocy. Ale przemoc, nawet jakaś forma rewolucji, rzadko rodzi dodatnie skutki, bo na danym terenie zbyt wiele jest zaszłości i rachunków krzywd. W ten sposób przemoc rodzi przemoc, by po pokoleniu-dwóch przejść w klincz i bezwład (nikt nie chce ginąć w mękach, już lepiej totalnie skrępować siebie i towarzyszy). Nowa, rozsądniejsza forma społeczeństwa może powstać dopiero po znacznym wyludnieniu Ziemi np. wskutek niewydolności światowej gospodarki (gdyby nie Chiny, stałoby się to już teraz). Dopiero uwolnienie niezaludnionych a zdatnych do zasiedlenia terenów da odciętym dziś od zasobów przyrody, a przez to zupełnie uzależnionym od chorego pieniądza, ludziom dostęp do tych zasobów i możność bezkarnego a rozsądnego z nich korzystania. W dziejach rzeczywiście nowe stosunki społeczne i gospodarcze powstawały właśnie na nowo zdobytych terenach, jak Ameryka, czy w Rzeczypospolitej Dzikie Pola. Tak więc nadzieję widzę w wyludnieniu Ziemi do liczby ok. 700 mln ludzi, tj. do ok. 10% liczby obecnej. Tyle bowiem było w stanie się na Ziemi utrzymać ok. r 1750 ówczesnymi, dość prostymi środkami technicznymi. Tak więc i teraz takie wyludnienie pozwoliłoby bez nadmiernych ofiar zbudować od zera nowy przemysł, przez czas budowy utrzymując się przy życiu i zdolności do pracy prymitywnymi środkami. Nowy przemysł zaś jest konieczny nie tylko dla spełnienia się człowieka jako istoty rozumnej, lecz także dla utrzymania ewentualnej większej liczby ludzi, lub nie większej, ale na wyższym standardzie życia.
Jeszcze ostatnia uwaga. Dla osiągnięcia wyludnienia nie czekałbym na ostateczny zanik przemysłu, tzn – również w Chinach. Bowiem wyludnienie tę drogą oznaczałoby wymieranie w mękach: z głodu, pragnienia, brudu, chorób, chaotycznych walk na kije o teren, o ogień, o mięso (być może ludzkie) itp. Dlatego uważam, że warto by spróbować wytworzyć zaraźliwego wirusa wywołującego bezpłodność kobiet bez dalszych powikłań. Wtedy ludność mogłaby spaść w ciągu jednego-dwóch pokoleń zupełnie bezboleśnie.
Nowe zasady życia społeczeństwa opartego na nowym przemyśle na uwolnionych terenach, kształtowane od podstaw i nieobciążone zaszłościami, mają szanse być rozsądne i otworzyć drogę zdrowemu rozsądkowi również w dziedzinie seksu.