O „tym” rzadko mówi się na głos. Chociaż ostatnio coraz częściej, ale forma rozmowy pozostawia wiele do życzenia. Już od wieków nasze babki, matki o „tym” nie rozmawiały otwarcie, a dziadkowie, wujkowie czy ojcowie nie grzeszyli subtelnością i neutralnością języka.
Niestety, tak rysuje się historia owianej tajemnicą seksualności.
Na zdjęciu praca Iwony Demko.
Wagina – odrobina historii
Każda z nas słyszała określenie „sromota”, czyli porażka, hańba, wstyd. Gdy sięgniemy do źródeł historycznych, przekonamy się, że srom był powodem do dumy. Katalończycy powiadają, że „morze się uspokaja, widząc kobiecy srom”. W dawnych kulturach wierzono, że widok narządów płciowych kobiety potrafi odstraszyć zło lub przyczynić się do urodzaju. Poskramiał burze i błyskawice. Na ich widok uciekali zarówno herosi jaki i bogowie, wierzono także, że na widok sromu nawet lwy podkulają ogony i uciekają.
Kobieta zadzierająca sukienkę i pokazująca z dumą swoją waginę, potrafiła odstraszyć diabła i wszystkie złe moce, ale też rozładować atmosferę w stresujących sytuacjach, ośmieszyć, zawstydzić. Moc zadzierania spódnicy jest obecna nawet w mitologii. Tradycja obnażania sromu była przekazywana kolejnym pokoleniom (w rożnych okresach historycznych i przeróżnych zakątkach świata) na różne sposoby: przez mity, tańce rytualne lub rzeźby. W Syrii i w Niemczech odnaleziono figurki kobiet (z 1400 i 400 p.n.e.), obnażających srom, emanujących dumą i radością posiadania go. Aby dowiedzieć się o tym więcej, warto sięgnąć po książkę „Wagina. Kobieca seksualność w historii kultury” Catherine Blackledge.
Niestety, wraz z rozwojem kultury chrześcijańskiej duma z posiadania żeńskich narządów płciowych zamieniła się we wstyd. Wagina zaczęła być postrzegana jako źródło zła i pokusy, które należy ukrywać. Kobieta samym swym istnieniem kusi do grzechu, jest zła z natury. Dlaczego? W odpowiedzi na to pytanie wymienia się różne, mniej lub bardziej absurdalne powody. W każdym razie argumentacja taka ma za zadanie osłabić pozycję kobiet i je podporządkować. W końcu na tym polega patriarchat – świat, w którym żyjemy. Jak się temu przeciwstawić? Nie bójcie się, nie namawiam do publicznego i grupowego obnażania, ani do rozkładania nóg przed lusterkiem.
Zastanówmy się na początek nad naszym stosunkiem do ciała i nad językiem, jakim o nim mówimy. Oswajając się ze świadomym posiadaniem waginy, pochwy, cipki i nie wstydząc się jej posiadania – nie wstydźmy się o niej mówić. W końcu to nasze ciało i nasze życie.
Kto potrafi, ręka do góry!
Potrafisz mówić otwarcie o seksie, ciele, nie tylko z koleżankami… ale i z kolegami, rodzicami i oczywiście partnerką/partnerem? Czy potrafisz usiąść z kolegami/koleżankami i bez stresu narysować na kartce budowę łechtaczki, pochwy i tych wszystkich „cudownych” punkcików, których oni od lat poszukują (co ciekawe, nie są to oddzielne punkty, ale cała platforma dająca kobiecie przyjemność – badania na tym trwają). Domyślam się, że będzie to potrafiło zrobić niewiele osób. Która kobieta potrafi powiedzieć „Tak, mam cipkę, waginę, pochwę”. Obawiam się, że części kobiet takie słowa nie przeszłyby przez usta… Język stanąłby kołkiem, a wstyd sparaliżował aparat mowy.
Na określenie męskich genitaliów określeń jest do wyboru, do koloru: medyczne, żartobliwe, potoczne, wulgarne… podobnie jest z męską aktywnością seksualną. Mężczyźni z dumą opowiadają o swoim „sprzęcie”, „drugim mózgu”, „przyjacielu” – penisie. To on pieprzy, wkłada, bierze, a kobieta – oddaje się. Och jakże poetyckie są określenia aktu i „płci”, „sanktuarium życia”. Niestety, nie wszystkie lubimy poezję i przenośnie, a szczególnie stosowanie ich w życiu codziennym. Kobiecie „nie wypada” mówić o tym, co ma między nogami. Najlepiej, żeby nie wiedziała, że w ogóle coś tam ma, bo to przecież źródło zła.
Mały słownik cielesny
Z ciekawości zajrzałam na forum (www.kobiety-kobietom.com) do wątku „Jak to nazywacie?”. Oczywiście, forumowiczka pytała o określenia kobiecych genitaliów.
Była to kopalnia lingwistyczno-owocowo-zwierzęco-mistyczna. Często pojawiała się „brzoskwinka”, „muszelka”, „myszka”. Pojawiały się też określenia nieco bardziej oryginalne: „kuciapka”, „pipiszon”. Najbardziej zapadła mi w pamięć „rekrutka”, czyli cipka ostrzyżona na krótko. Tak, dobrze przeczytałyście – „cipka”.
Jeżeli o czymś piszę, staram się nie teoretyzować, tylko sama wprowadzić pomysły w życie. Mam cipkę! Nie wstydzę się tego i uważam to za prawidłowe określenie, mimo że Word podkreśla je w komputerze na czerwono. Posiadanie tego organu uważam za naturalne. Mówienie i nazywanie go także. Gdy mówimy o nazewnictwie, problem polega na tym, że słownictwo w znacznym stopniu jest albo wulgarne albo infantylne, albo w ogóle go nie ma. Są też określenia czysto medyczne. To słabość języka polskiego.
W trakcie „warsztatów waginalnych” jedna z uczestniczek stwierdziła, że „wagina” brzmi równie poważnie jak „spożywać” i jakoś zniechęca do używania tego słowa. Poprzez stosunek emocjonalny do określonych słów widzimy, jaki wpływ miało na nas wychowanie i świat, w jakim żyjemy.
Dlaczego się wstydzimy
Piszę świadomie w liczbie mnogiej. Jeszcze niedawno sama zaliczałabym się do tej grupy, gdyby nie bliska mi osoba, która nauczyła mnie, że seksualność człowieka to coś normalnego. Można zaprotestować przeciw odzieraniu z tajemniczości, przeciw odbieraniu dreszczy niepewności. Ale czasami od tych dreszczy może zdrętwieć całe ciało i z udanego seksu nici. Wyobraź sobie, że mówisz do dziewczyny/chłopaka: „yyy wiesz… może… yyyy no… wiesz..., „kochanie, myszkę swędzi prawe uszko…”, „skarbie, dotknij łechtaczki”.
Te trzy wypowiedzi prezentują trzy rożne postawy. Skąd się biorą, co ze sobą niosą, jak daleko dzięki nim zajdziemy i czy w ogóle dojdziemy?
Można to określić jako stopniowanie wstydu. Wstyd, temat tabu, obawa, zażenowanie – te odczucia, kreujące nasze zachowanie, są nam systematycznie wpajane. Jako dzieci biegamy nago i uważamy to za coś normalnego, wygodnego. Teraz za to często się zdarza, że kobiety boją się pokazać w sypialni nago przy zapalonym świetle! Ciało staje się labiryntem, a stosunek seksualny – spacerem niewidomego po parku, w trakcie którego można się nieźle poobijać…
Problemy z życia wzięte
Piszę właśnie pracę magisterkę o zdrowiu reprodukcyjnym kobiet. Temat aktualny i wydawałoby się, że wszystko mam podane jak na dłoni – pomysły polityków, kwestię cesarskiego cięcia, antykoncepcji i wiele innych tematów. Muszę to opisać, posługując się językiem polskim – i tu zaczynają się schody. Na słowo „reprodukcja” mój leciwy promotor skrzywił się, mówiąc: „No dobrze, ale czy to słowo musi być w tytule? Co będzie, jeśli jakiś wrażliwy humanista to przeczyta? Nie ma ładniejszego określenia?”. Wytłumaczyłam mu, że taka właśnie jest terminologia, że język polski ma problem ze sferą seksualności człowieka i że nie zamierzam zastępować tego słowa innymi określeniami, bo nie można pisać o prawach reprodukcyjnych, nie nazywając ich. Domyślam się, że będę jeszcze miała podobne przejścia, ale zamierzam walczyć nie tylko o prawa kobiet, ale i o język.
Autor: Monika Świątek – studentka profilaktyki społecznej i resocjalizacji na Uniwersytecie Warszawskiem. Urodzona feministka, miłośniczka wspinaczki i dobrych książek. Zmaga się z magisterką o (nie)dostępności aborcji w Polsce.
Tekst pochodzi z pisma „Zadra”, nr 1-2 (30-31) 2007, s. 72-73.