Ten film może być szokujący dla tych, dla których seksualność, cielesność i życie są tak samo „brudne”, jak dla siostry Valerie. Może być szokujący dla wielbicieli porządku. Dla chcących kontrolować instynkt życia.
Recenzja filmu „Wilgotne miejsca”
Helen po siostrzeństwie krwi
Zacznę od tego, że „Wilgotne miejsca” Davida Wnendta to film do oglądania na dużym ekranie. Bo rządzą w nim obraz i muzyka. Montaż jak z teledysków, dobre tempo, zabawne i tragiczne historie porywają widza w niedoskonały i niecodzienny świat młodej kobiety – Helen Memel. Jej krótkie poodpryskiwane kolorowe paznokcie, prosta fryzura, prawie całkowity brak makijażu i stylizacji pokazują, że nie jest to typowa dziewczyna, która swój wygląd uważa za największy atut i upiększa ciało, aby podobać się mężczyznom. Zamiast upiększać ciało, poznaje je i docenia, kocha każdą najmniejszą jego część. Eksperymentuje z ciałem, dba o nie, umie czerpać z niego przyjemność. Jest wcieloną radością życia, co widać już w otwierającej scenie jazdy na deskorolce. Zamiast poprawiać paznokcie, perfumuje się swoim intymnym zapachem. Mężczyznom i tak się podoba.
W jej swobodzie seksualnej postawiłabym ją obok bohaterki „Sekretarki”, „Zimnego pocałunku” czy nawet „Pianistki”. Helen to Lee Holloway kilka lat wcześniej. Ale także… obok wielu Polek, bo taki wymiar kobiecości nie jest niczym aż tak wyjątkowym. Jej opozycją w „Wilgotnych miejscach” jest nie tylko matka, ale także siostra Valerie – młoda, piękna, idealnie pomalowana młoda kobieta, która nie lubi seksu oralnego. Nasza bohaterka lubi seks, lubi spermę, lubi krew, lubi narkotyki, słowem: lubi życie w każdym jego przejawie, każdy „łyka”, każdy może też celebrować. Valerie, podobnie jak matka Helen, lubi „czyste” życie. Życie uładzone, poukładane, wymyte i wysprzątane. Nie tylko nie powiedziałaby o tym, że krztusi się przy fellatio, ale nawet by go nie zrobiła. Bez względu na zażyłość, jaka by ją łączyła z mężczyzną. Angażując się w fizyczną miłość, pewnie zniszczyłaby swój perfekcyjny makijaż.
Seks i rodzina
W Helen nie ma tego usztywnienia. Są w niej luz i bunt. Wydaje się żyć nie tylko radośnie, ale także trochę na zasadzie „na złość mamie, odmrożę sobie uszy”. Postawa mnie nie dziwi, zważywszy na jej wiek i szkołę życia, jaką przeszła ze swoimi bliskimi, a szczególnie mamą. Ale nawet jeśli nie dziwi – to nadal przeraża. Sterylizacja, aby przerwać linię „neurotycznych pierworodnych córek”, narażenie życia, aby zostać w szpitalu dzień dłużej. Być może różne osoby zamykały oczy różnych momentach filmu. Ja zamknęłam wtedy, gdy krew lała się strumieniami.
Wiele osób pewnie ma chęć analizować „wybryki” Helen z perspektywy jej trudnych relacji rodzinnych i traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa. Sama mówi o tym, że jej marzeniem jest ponowne połączenie rozwiedzionych rodziców. Tak, materiału na analizę psychologiczną jest multum. Jednak oczywistym jest, że po pierwsze każdy miał jakieś trudne przejścia z rodzicami, a po drugie, że miłość do życia i cielesności nie wynika z traum! I to w tym filmie też widać. Zdanie, którym dystrybutor reklamował film: „Jeśli uważasz, że sperma i inne wydzieliny są odrażające, powinieneś raz na zawsze zapomnieć o seksie” jest jego kwintesencją. Bliskością z drugim człowiekiem, seksem, wszystkimi jego smakami i zapachami można się cieszyć bez względu na to, jak nas życie doświadczyło. Zmysłowe jest i jedzenie arbuza, i trzaśnięcie fotki chłopakowi w chwili orgazmu, i pieszczenie się pestką awokado, i opowiadanie pielęgniarzowi swoich seksualnych doświadczeń. Co ciekawe, film opowiada o kobiecej seksualności, fantazjach i doświadczeniach, ciele i jego „wilgotnych miejscach”, ale nie pokazując „seksu”, bo nigdzie nie znajdziemy sceny klasycznej penetracji (co uważam za wielki plus). Są za to inne, przepiękne sceny, które mogą zachwycić liryzmem (szpitalne awokado) lub rozbawić do łez (pizza).
Oblicza niestandardowej seksualności
Maska Helen
Gdybym sama miała zanalizować Helen, uczepiłabym się szpitalnej sceny z gazem. Wydawać by się mogło, że dziewczyna, która zachowuje się tak naturalnie i otwarcie, która sama mówi, że wypływa to z tego, iż nie ma nic do ukrycia, nie boi się pokazać swojej twarzy (skoro już pokazała wszystko inne) – szczególnie przed bliskim jej człowiekiem. Ale gdy naprawdę boi się, że w sali ulatnia się gaz i gdy okazuje się, że wezwany na pomoc pielęgniarz tego gazu nie czuje, kłamie, że to był tylko żart. To chwila prawdy o Helen: dam ci swoje ciało i seksualną przyjemność, ale intymność i strach zachowam dla siebie, czyli – w decydującej chwili założę maskę. Kolejny dowód na to, że seksualna otwartość nie musi iść w parze z emocjonalną. Tutaj Helen bliżej do Abby Lee ze „Zdemaskowanej” niż do Lee Holloway z „Sekretarki”. Dla mnie – niestety.
Szokujące „Wilgotne miejsca”?
Gdy za pierwszym razem obejrzałam „Wilgotne miejsca”, zastanawiałam się, o co tyle hałasu? Film dobry, historia i zabawna, i trudna, ale naprawdę nie ma w nim niczego aż tak szokującego. Krew? A filmy wojenne albo strzelanki? Rodzinna trauma? To było już w tysiącu innych produkcji.
Zrozumiałam, gdy zaczęłam rozmawiać z ludźmi.
Ten film może być szokujący dla tych, dla których seksualność, cielesność i życie są tak samo „brudne”, jak dla siostry Valerie. Może być szokujący dla wielbicieli porządku. Dla chcących skontrolować instynkt życia. Dla mężczyzn, którzy krzywią się na widok kobiecej krwi. Dla kobiet, którym słabo na myśl o lepkiej spermie lub o tym, że miałyby się dotknąć „tam” – w swoim pachnącym wilgotnym miejscu.
Jeśli boicie się „tego” miejsca – odetchnijcie; penisy tak, ale waginy nie pojawią się na ekranie. Widownia zastanawiała się, czy to przegrana, czy kompromis. Ja myślę, że Helen i tak jest już prawdziwą seksualną rewolucjonistką. Gdyby to od niej, a nie od Greya, uczyła się Ana Steele, świat byłby piękniejszy.