Książka sprawia wrażenie istnego grochu z kapustą, tygla w którym mieszają się poglądy, fakty i dyskursy. Wielość dyskursów (zwierzenia poliamorystki, wywód popularno-naukowy czy też obserwacje terapeutki otwartych małżeństw) czasem książce służy, a czasem jest to naciągane i nie buduje spójnej całości. Deborah najlepiej pisze jako poliamorystka, która dzieli się swoim doświadczeniem i jako terapeutka, jako ideolożka ruchu drażni naiwnością i idealizowaniem poliamorii.
Autorka omawia różne formy poliamorii, takie jak otwarte małżeństwa i otwarte związki, sieć intymnych relacji, małżeństwa grupowe i triady. Pisze o problemach i wyzwaniach poliamorycznych związków. Zazdrości poświęca osobny rozdział – jest to jej zdaniem podstawowe wyzwanie w relacjach poliamorycznych.
Wszystko to ciekawe, ale… momentami miałam wrażenie, że czytam streszczenia popularnych seriali typu opera mydlana: Jess przeżywa kryzys w związku z Jeffem, który zaniedbuje ją, zafascynowany Miriam. Stan, opiekując się 3 dzieci z 3 różnych związków, stara się łączyć pracę zawodową z otwartym małżeństwem z Deb. Deb rozmyśla nad stworzeniem trójkąta z Miriam, jednocześnie radośnie eksperymentując w relacji ze Stanem i jego nowym partnerem Johnem. I tak dalej i w tym stylu…
Dobrze czyta się rozdział o dzieciach wychowujących się w poliamorycznych wspólnotach czy rodzinach. Widać, że autorka zna takie dzieci, sama jest matką i że przeprowadziła sporo rozmów z dzieciakami o tym, jak im się żyje z poliamorycznymi rodzicami.
Deborah Annapol opisuje także historię poliamorii. Pisze o współczesnych działaczkach i działaczach ruchu w Stanach Zjednoczonych, a także pionierach działających w czasach rewolucji seksualnej lat 70-tych. Opisuje też ruch poliamoryczny w Europie, Australii i Azji.
Osobowość poliamoryczna
Autorkę gubi niezwykle silna – skądinąd zrozumiała – potrzeba legitymizacji ruchu poliamorycznego. Próbuje to zrobić, idealizując go. Na przykład idealizuje na potęgę osobowość poliamoryczną. W rozdziale pod tym tytułem twierdzi, że poli są ludźmi szczególnie utalentowanymi w tworzeniu intymnych relacji, o wysokiej samoocenie, wielozadaniowi, o rozwiniętych umiejętnościach komunikacyjnych, szanujący różnorodność, niezależni, obdarzeni duchem zespołowym, elastyczni, kreatywni, spontaniczni oraz – a jakże – bardzo inteligentni.
W innym miejscu – opisując konkretną sieć intymnych relacji czy triadę, pisze otwarcie o tym, że w grupie tej było wiele poranionych, bezradnych osób, które potrzebowały uzdrowić swoją seksualność.
Czytając książkę, niejednokrotnie miałam poczucie, że pisały ją dwie różne Deborah Anapol.Pierwsza z nich to ideolożka ruchu poli, druga – wnikliwa i realistyczna terapeutka osób poli. Ta druga umie prawdziwie zobaczyć sytuację w danej relacji, jest uczciwa i pokazuje bez oceniania ludzkie motywacje i nadużycia. Ta pierwsza… cóż…
Anapol ideolożka twierdzi, że osoby poli są świetne w komunikacji, realistka Deborah, że wśród osób poli znajdujemy niezwykle wysoki odsetek osób z zespołem Aspergera, które mają duże problemy z odczytywaniem komunikatów niewerbalnych i z tego względu w sztywny sposób bazują na umowach i kontraktach w relacjach międzyludzkich.
Anapol praktyczka pisze otwarcie o „poliamorycznym piekle”, w którym ktoś wymusza na bliskiej, kochającej osobie prawo do wielu związków (czy też – mówiąc innym językiem – pozamałżeńskich romansów), przy okazji wmawiając jej, że powinna pracować nad swoją zazdrością. Widać tu jak na dłoni wielkie pole do nadużyć. Anapol ideolożka kreuje koncept orientacji poliamorycznej (takiej jak homo czy heteroseksualna), która daje pole takim nadużyciom.
Anapol praktyczka w rozdziale o etyce poliamorii pisze sporo o potrzebie szczególnej uczciwości i dotrzymywania umów w relacjach poliamorycznych i o tym, że nie jest to łatwe. Anapol ideolożka widzi w poliamorii przyszłość narodów, lek na wysoki odsetek rozwodów i sposób na spełnienie potrzeby wielu dzieci wychowywania się w szczęśliwej, rozbudowanej, wielopokoleniowej rodzinie.
Deborah praktyczka opisuje konkretne historie i powody, dla których ludzie wybierają poliamorię. Szacunek budzi jej podążanie za realnym życiem i nieocenianie różnych form związków. W tych historiach to zwykle nie z powodu „poliamorycznej osobowości” ludzie wybierają otwarte związki, a dlatego, że np. mąż czy żona odmawia seksu. Anapol ideolożka przekonuje, że poliamoryści są bardziej rozwinięci i lepsi od tych, którzy żyją w monogamii.
Nowy i stary paradygmat
Anapol twierdzi, ze poliamoria jest wyrazem nowego paradygmatu w miłości i relacjach, monogamia zaś starego. Jest to jedna z ważniejszych tez tej książki. Cechami nowego paradygmatu w relacjach mają być akceptacja i bezwarunkowa miłość, nietrwałość i oddanie wobec całej ludzkości i świata żywego. Cechami starego stabilność i trwałość, zależność finansowa i emocjonalna, lojalność i oddanie wobec żony/męża i całej rodziny.
Krytyka monogamii nie przekonuje. Może dlatego, że czujemy, jak bardzo Deborah stara się przekonać nas do poliamorii. Monogamia jest to jej zdaniem przestarzały, ograniczający sposób życia oparty na potrzebie posiadania drugiej osoby, nie zaś na miłości. Dlatego – wchodząc w nowy rodzaj relacji – potencjalnie z wieloma osobami – musimy rozwijać się i pracować nad zazdrością, która jest niskim uczuciem. I wspaniałą okazją do pracy nad sobą, by kochać bezwarunkowo cały świat.
Rozumiem, że para, która poznała się w liceum i przez całe życie znała seks tylko z jedną i tą samą osobą może po 25 latach mieć ochotę – nie kończąc związku – na nowe seksualne doświadczenia. Rozumiem, że biseksualna kobieta może stworzyć szczęśliwą rodzinę z mężczyzną i kobietą jednocześnie. Nie rozumiem za to, po co oceniać poliamorię jako lepszą od monogamii i – przede wszystkim – negować miłość, która jest w monogamicznych związkach. Być może miłość sprawia, że komuś „wystarcza” ta sama żona czy mąż. Może ludzie nie chcą dzielić się partnerem/partnerką nie z powodu zazdrości czy chęci posiadania, lecz z powodu głębokiej, intymnej bliskości, której nie chce się dzielić z nikim innym. Prawa do takiej motywacji monogamistom Anapol nie przyznaje. To psułoby definicję poliamorii – która wg Anapol nie jest budowaniem relacji z wieloma osobami na raz, a „swobodnym przepływem miłości.”
Patriarchat wchodzi tylnymi drzwiami
Deborah najlepiej pisze jako realistyczna terapeutka i poliamorystka, która dzieli się swoim doświadczeniem. Anapol jako ideolożka ruchu drażni, może dlatego, że zatrzymuje się w pół drogi. Książkę cechuje straszliwe poplątanie patriarchalnych koncepcji z nowymi ideami. Skoro poliamoria jest dzieckiem i zapowiedzią nowego, nie-patriarchalnego paradygmatu to po co uzasadniać ją patriarchatem? Na tym polega największa sprzeczność tej książki. Na tej samej stronie autorka dowodzi, że poliamoria jest jutrzenką nowej swobody, że to wolność, równość i dojrzałość emocjonalna, a zaraz potem powołuje się na skrajnie patriarchalne, będące zaprzeczeniem wolności tradycje czy zwyczaje. Poliamoria nie jest taka zła, mówi, popatrzcie, już starożytni Chińczycy mieli rozbudowany system konkubin, a Arabowie mogli sobie brać po kilka żon. Jak ma mnie to zachęcić do poliamorii? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.
Czytając, miałam kilka razy ochotę zakrzyknąć: kobieto idź za tym, co uważasz za słuszne, czego doświadczyłaś, co odkryłaś, przestań podpierać się patriarchatem, tymi wszystkimi guru, kaznodziejami, chińskimi patriarchami z hierarchią podległych im konkubin. Zostaw ich! Jeśli uważasz, że poliamoria to przepływ miłości pisz o poliamorii, a nie o wszystkich, którzy w historii wchodzili w poligamiczne związki. Bo ta proteza patriarchalnej obyczajowości odstręcza. Konserwatywnych chrześcijan nie przekona, a ludzi, którzy cenią sobie wolność społeczną i obyczajową i rzeczywiście chcą żyć według nowego paradygmatu (i zadają sobie pytanie, czym on się może różnić od starego) – tych ludzi odstraszy.
Podsumowując – książka ciekawa, choć pełna sprzeczności. Bardzo dobre fragmenty mieszają się ze słabymi, realizm z ideologią, a przyjmowany bezkrytycznie patriarchat z potrzebą budowania nowego świata.
Na koniec dodam – duży plus za tłumaczenie. Agnieszka Weseli pisze czystą, poprawną polszczyzną i w dodatku z wdziękiem żongluje męskimi i żeńskimi końcówkami, dzięki czemu nie odnosimy wrażenia, że jest to kolejna książka pisana jedynie o mężczyznach. Dzięki temu tłumaczka unika niezamierzonego komizmu, w którego pułapkę wpadają często tłumacze i tłumaczki książek o związkach. Pamiętam bardzo poważny fragment bardzo poważnej książki (nie powiem jakiej), w której tłumacz, dając wszędzie „z automatu” męskie końcówki i używając zawsze formy partner (nigdy partnerka), opisuje związek kobiety i mężczyzny. W efekcie mamy wrażenie, że czytamy o związku gejowskim. Tu tłumaczka unika takich pomyłek, a czytelniczki czują powiew świeżego powietrza. Można tłumaczyć używając żeńskich końcówek? Można, a książka tylko na tym zyskuje.