Marianna
Mam na wardze malinkę. Czemu to się nie nazywa jeżynka, przecież jest fioletowa?
Nie, nie od całowania. W nocy uderzyłeś mnie głową, niechcący, gdy budziłeś mnie na seks, budziłeś mnie seksem, wdrapując się do moich piersi. Potem byłam na Tobie, w ciemności całowałam Cię delikatnie, pochylając się nad Tobą, czułam, jak z każdym pocałunkiem Twój penis drży, podnosi się, podrywa gwałtownie.
Wciągnąłeś mnie na siebie, posadziłeś na swoim penisie, lizałeś moje piersi i doszłam szybko, krzycząc, piszcząc, wydając te wszystkie dźwięki, które są w nas na co dzień uwięzione; a potem przewróciłeś mnie na plecy, poruszałeś się we mnie, z oczami wbitymi w moje oczy, drapiącymi, świdrującymi aż gdzieś z tyłu mojego mózgu, zgłębiłeś mnie, zachłannie, jak w transie, do dna, mocno. Tylko Ty to potrafisz.
Wiesz, jak.
Dobry seks boli, czasem musi boleć, bez obrażeń nie ma zabawy. Boli mnie przepona, mam zakwasy, jakbym bardzo dużo się śmiała, to od orgazmu, od napinania i rozluźniania wśród nocnej ciszy.
Kocham cię.
Czuję to każdego dnia, jeszcze nie było dnia ani godziny od pięciu lat, żebym tego nie czuła. Mogłabym kochać się z tobą ciągle, jestem wiecznie głodna, wiedziałam, że to ty od kiedy po raz pierwszy we mnie wszedłeś, od kiedy powiedziałeś „skąd wiesz, jak mnie dotykać?” i „masz najpiękniejsze ciało jakie widziałem”, choć wiem, że widziałeś tyle innych ciał.
Ale przeczuwałam to na długo zanim Cię spotkałam. Jeszcze zanim myślałam, że nigdy nie wyjdę za mąż, że moim przeznaczeniem jest zakon, życie mistyczki, intelektualistki, okularnicy zatopionej w książkach. Zanim religia zabiła we mnie na wiele lat radość życia i połączenie z drzemiącym we mnie samej źródłem radości.
Źródło biło we mnie już kiedy miałam kilka lat i nie znałam słowa „grzech”. Biło między moimi udami jak drugie, ważniejsze serce. Pulsowało, kiedy zaciskałam uda z zachwytu światem, kiedy nie znałam słowa erotyzm, ale wszystko wokół było czystym erotyzmem. Kiedy nie znałam słowa masturbacja, znałam tylko to wspaniałe pulsowanie, bicie podziemnego źródła we mnie. Tyle cudownych chwil dziewczynki upajającej się światem sprowadzonych potem do jednego słowa – grzech. I do wlokącego się latami dręczącego poczucia winy, do nienawiści do nagości, do własnego pięknego ciała, dojrzewającego ciała.
A teraz – znowu uwielbiam kochać się z całym światem. Panseksualizm to tylko jedno ze słów, którymi próbuję opisać to, co czuję. Podnieca mnie morze, wiatr, blask słońca na ścianie, własne ciało w lustrze, śpiew ptaków, muzyka. I Twoje ukochane ciało, Twój zapach, Twoja dłoń na moim udzie gdy zasypiamy, gdy jedziemy samochodem. Twój penis w moich ustach i konstelacja pieprzyków na Twoim brzuchu. Zostałeś moim mężem i nadal trudno mi w to uwierzyć. Te wszystkie burzliwe lata za nami, które spędziliśmy rozchodząc się i schodząc z powrotem, przeżyłam będąc pewna tylko jednej rzeczy na świecie: że nasze ciała rozpoznały się jak zwierzęta w ciemności, że rozpoznają się już zawsze. Że połączyła nas więź silniejsza niż jakikolwiek sakrament. Że jesteś i byłeś moim kosmicznym, karmicznym kochankiem, małżonkiem zawsze.
I rozpoznałabym Cię, nawet gdybyś nie był mężczyzną, nie był człowiekiem. Gdybyś był ostatnią chmurą przed zachodem Słońca, wiatrem, który rozgarnia włosy traw, melodią, tematem symfonii, ptakiem, ciepłem na mojej skórze – rozpoznałabym Cię.
Śmiejcie się, nazwijcie to jak chcecie. Ale wiem, że są wśród Was tacy, którzy wiedzą, o czym mówię.
Artykuł ukazał się w ramach naszej zabawy – Seks i szczerość. Ty też możesz wziąć w niej udział! Kliknij tutaj!