Nat Gru
Wiem, że mój orgazm nie jest potrzebny ludzkości. W końcu nie stanowi warunku poczęcia kolejnego człowieka i obywatela. Ale skoro wiem, że mogę go mieć, dlaczego miałabym go nie dostać?
Gdy zapytano mnie, czy szczytowanie jest dla mnie warunkiem udanego seksu, bez wahania odpowiedziałam: „nie”. Nie wiem, czy to dlatego, że pytał mężczyzna, z którym wówczas byłam. Do czego zmierzam? Sytuacja zupełnie odwraca się, kiedy rozmawiam z koleżankami o nowych podbojach. Wtedy zawsze pada: „Doszłaś?”. I nie ma to bynajmniej związku z wzajemnym ocenianiem zdolności do przeżywania orgazmu, ale… obgadanie poziomu starań partnera.
Jestem aktualnie na etapie nadrabiania zaległości lekturowych. Moje sakramentalne „nie” jest już niebywale oddalone w czasie od „dzisiaj”. A dzisiaj skończyłam czytać książkę Love and Orgasm Alexandra Lowena. Dlaczego po nią sięgnęłam? Po to, żeby przekonać się, czy autor jest tak wspaniały, jak go malują i, chyba przede wszystkim, aby obiecać sobie, że więcej nie prześpię się z zadeklarowanym lowenistą. Ów pytający mężczyzna, który w rzeczywistości nie chciał starać się o moje orgazmy i rąk do nich przykładać, nim był. Uzasadniając własne niedociągnięcia w techne sexualis, często powoływał się na autorytet tego specjalisty od bioenergetyki. Ja trochę wtedy zazdrościłam facetom prostszego mechanizmu szczytowania.
Lubię seks bez orgazmu, taki przecież się zdarza. Jeżeli doprecyzować, że lubię stosunki (rozumiane jako bycie penetrowaną) bez orgazmu, to dodam, że takie zdarzają mi się najczęściej. Nie lubię jednak programowego odrzucania przez mężczyzn podejmowania jakichkolwiek działań na rzecz kobiecego, a więc i mojego, szczytowania. Zwłaszcza, kiedy wiem, że jestem od niego tuż-tuż i chcę orgazmu tu i teraz, z tym właśnie partnerem. Lowen, niestety, w swoich poglądach na (hetero)seksualność jest trochę post-freudowską popłuczyną i kultywatorem androcentrycznego modelu współżycia, który zakłada dążenie do „najdojrzalszej” formy (cudzysłów znaczący) osiągania orgazmów (najlepiej równoczesnych) przez oboje partnerów podczas penetracji. Statystyki są jednak znane – kobiety niedoświadczające orgazmów w ten sposób to zdecydowana większość.
Autor Love and Orgasm wspomina o jednym ze swoich pacjentów, który własną przyjemność seksualną warunkował tym, czy udało mu się doprowadzić partnerkę do orgazmu. „Bardzo prawidłowo!” – przyklasnęłoby wiele kobiet, Lowen ma na ten temat inne zdanie. Jego komentarz do tego przypadku (tłumaczenie własne): Identyfikowanie się z odczuciami kobiety i „służenie” jej stanowi u mężczyzny nie tylko świadectwo postawy homoseksualnej, ale również świadczy o ogólnych słabościach w osobowości i postawie (s. 149). Dlatego też rzadko zaleca on swoim pacjentom stymulowanie łechtaczki podczas gry wstępnej czy stosunku (a na łechtaczce skupione są kobiety niedojrzałe, maskulinistyczne, karierowiczki, które najczęściej wybierają w seksie pozycje dominujące), bo uznaje to za zbyt obciążające mężczyzn. A już w ogóle niedopuszczalne jest pieszczenie partnerki po osiągnięciu orgazmu przez mężczyznę, bo zakłóca to jego uczucie spokoju, stanowiące swojego rodzaju nagrodę za wysiłek podczas samego aktu. Sama książka, choć napisana w 1966 roku, wciąż istnieje w obiegu, Lowen nadal jest autorem modnym. Momentami odnoszę wrażenie, że pomimo prac Iana Kernera i innych gloryfikatorów dbania o szczytowanie partnerki przed własnym, niewiele zmienia się w postrzeganiu kobiecego orgazmu. Podobne teorie odpowiadają bowiem kulturowemu paradygmatowi seksu. Szczytująca kobieta nie jest przecież potrzebna, by wypełnić podstawową misję zaludniania planety.
Kobieta, która żąda orgazmu (specjalnie nie piszę „prosi o”) nadal wydaje się dziwna. Kobietę, która udaje orgazmy pochwalnie klepie się po pleckach i mówi: „dobra kobieta, dobra!”. Przecież jej orgazm to uprzejmość, porównywalna z sąsiedzkim small-talkiem na klatce schodowej, nagroda dla partnera. Orgazm osiągany przy pomocy masturbacji – z użyciem gadżetów lub bez – komentowany jest jako „nieprawdziwy”.
Słyszałaś zapewne słynne sformułowanie: kobieta potrzebuje powodu, by uprawiać seks, mężczyzna – miejsca. Rozmawiałam kiedyś z koleżanką o jej seksualnej przygodzie. Zapytana o orgazm zaczęła tłumaczyć: „On się starał, wiesz, na wszystkie sposoby, ale to mnie krępuje, do tamtego nie jestem przekonana…” (pod „to” i „tamto” kryją się poszczególne praktyki). „Po co więc poszłaś z nim do łóżka?” – ciągnęłam. „Myślę, że chciałam poczuć się atrakcyjna” – odpowiedziała.
Ja tam idę do łóżka po orgazm. Wydaje mi się, że działa to tak, jak z chodzeniem na zakupy. Wychodzę i czasem wracam z pustą torbą. I nie znaczy to wcale, że w sklepie mi się nie podobało.
P. S. Odkryłam świetny gadżet dla par. Zrecenzuję go wkrótce… Z pewnością przed walentynkami.
Tekst ukazał się w ramach konkursu z Lelo.