Sheila
W przeciągu ostatnich, powiedzmy, dwóch stuleci poglądy na kobiecą masturbację zmieniały się diametralnie. Kiedy dziś pisze się o niej, podkreśla się często jej „edukacyjny” charakter. To dzięki masturbacji młoda dziewczyna poznaje swoje ciało, uczy się sprawiania sobie rozkoszy, co stanowi podstawę do osiągania później orgazmu w kontaktach z partnerem. Jak miałaby nauczyć partnera, czego jej ciało potrzebuje, skoro sama wcześniej tego nie odkryła?
Czyta się też historie kobiet, które po latach niezbyt satysfakcjonującego seksu zaczynają eksperymentować z masturbacją i dzięki temu ich życie seksualne odżywa na nowo, rozkwita. Zaczynają dzielić się swoimi odkryciami z partnerem – jeśli nie z dotychczasowym, to z nowym. Dopiero samopoznanie siebie daje im taką przestrzeń i możliwości.
Po części to wszystko jest mi bliskie. A jednocześnie moje doświadczenia z masturbacją i seksem były odmienne – moja droga była w pewnym sensie odwrotna. Nie od masturbacji do seksu partnerskiego, a od seksu partnerskiego do masturbacji.
Owszem, pierwszy kontakt z mężczyzną był poprzedzony pewnymi doświadczeniami z własnym ciałem. Pamiętam, że gdy miałam jakieś 11 czy 12 lat chodziłyśmy z przyjaciółką na szkolne podwórko, gdzie stały wysokie metalowe słupki – wspinałyśmy się na nie, obejmując je nogami i zaciskając uda, co pobudzało okolice łechtaczki. Nazywałyśmy to „zabawą w uczucia” – bo to takie przyjemne uczucie było. Były też fantazje o obiektach platonicznych miłości z tamtego okresu.
Czasami dotykałam swojego ciała podczas tych fantazji – piersi, łona, pochwy. Nigdy jednak nie były to pieszczoty prowadzące do orgazmu. Nie pamiętam tego, ale podejrzewam, że nawet próbowałam uzyskać w ten sposób silniejsze pobudzenie, ale nic z tego nie wychodziło.
Kiedy miałam niespełna 16 lat, pojawił się ON. Pierwszy „chłopak”. W cudzysłowie, bo ów „chłopak” miał 25 lat. Niemal 10 lat starszy. Dorosły mężczyzna, doświadczony seksualnie. I dziewczynka. Co prawda wyglądająca na dorosłą, taka trochę „stara maleńka”, ale wciąż dziewczynka. Dla której cała sfera seksu znana była jedynie teoretycznie (choć na szczęście z mądrych książek, podsuwanych dyskretnie przez mamę). Zaczęło się więc odkrywanie. I był to cudowny okres – wszystko działo się powoli, w moim tempie. On prowadził, ale z dużą uważnością, bez najmniejszego popędzania, bez presji na więcej, niż byłam gotowa. A ponieważ z jednej strony chciałam coraz więcej, a z drugiej hamowały mnie zakazy religijne, na bardzo długi czas zatrzymaliśmy się na etapie pieszczot bez stosunku waginalnego.
W ten sposób powoli odkrywałam swoje ciało, uczyłam się go – ale nie sama, tylko z pomocą mężczyzny. To on prowadził, a jednocześnie ja miałam przestrzeń na eksperymentowanie. Po jakimś czasie nauczyliśmy się, jak doprowadzić mnie do orgazmu – wymagało to jednoczesnej stymulacji pochwy i łechtaczki. Kiedy próbowałam robić to sama, zupełnie nie wychodziło i bardzo szybko się zniechęcałam. Z nim wszystko było bardziej ekscytujące i prostsze zarazem.
Kiedy w końcu poszerzyliśmy repertuar o pełen stosunek, okazało się, że w odpowiedniej pozycji możliwa jest taka stymulacja łechtaczki, która pozwala mi na osiągnięcie orgazmu podczas penetracji. Metoda była prosta i sprawdzała się w 100%. Później odkryliśmy jeszcze jedną, już nieco bardziej „kapryśną”. Niemniej orgazm w trakcie stosunku miałam w zasadzie gwarantowany. Sprawiło to, że stopniowo pozostałe pieszczoty zostały ograniczone, repertuar się nieco zawęził.
Co jakiś czas przychodziła mi ochota na masturbację albo może nawet bardziej była to ciekawość. Jednak próby kończyły się znów niepowodzeniem, podczas gdy z nim wszystko było takie proste.
Kiedy wyjechałam na studia i związek funkcjonował na odległość, moja motywacja do nauczenia się, jak zaspokoić się samodzielnie, wzrosła. Zaczęło się nawet udawać. Ale ileż to wymagało harówki! Nieraz zresztą w tym „pocie czoła” po prostu traciłam ochotę. Łatwo było coś zepsuć, czasem wystarczała chwila nieodpowiedniej stymulacji, żeby napięcie opadło i nie chciało wrócić. Zdarzało się, że nagle nachodziło mnie podniecenie, coś wywoływało fantazje, stwierdzałam, że to jest dobry moment, żeby spróbować – ale gdy tylko od fantazji przechodziłam do dotykania się, podniecenie gdzieś się ulatniało. W efekcie bardzo rzadko podejmowałam masturbację.
Lata mijały, związek trwał, choć z różnymi burzami po drodze. Przyszedł moment, kiedy to ja miałam ochotę na eksperymentowanie, urozmaicanie współżycia, a on wypracował sobie „standard ISO”. I zrobiło się w sypialni nudno, choć niby nadal satysfakcjonująco. Zaczęłam szukać dla siebie inspiracji. Odkryłam między innymi, że wibrator nie musi wyglądać jak sztuczny penis. I zaczęła mi się marzyć taka zabawka. Pomyślałam, że może wibrator załatwi za mnie tę „harówkę” i w końcu będę się mogła masturbować. To marzenie drzemało sobie gdzieś w tle, aż przyszedł moment rozpadu związku. Zostałam sama i pomyślałam: „Tak, teraz chcę wibrator! Chcę coś dla siebie, dla podopieszczania się!”
Zaczęło się szukanie odpowiedniego modelu. Od razu zachwycił mnie pomysł wibratora typu rabbit, z dwiema wibrującymi końcówkami. Przecież to jest właśnie to, co tak niezawodnie sprawdzało się przy stosunkach – jednoczesna penetracja pochwy i stymulacja łechtaczki. Rzecz bardzo niewygodna przy masturbacji ręcznej, zważywszy na fakt, że potrzebowałam w takim wypadku osłonięcia łechtaczki bielizną (bezpośredni dotyk był zbyt drażniący i na dłuższą metę nie działał). „Króliczek” miał szansę sobie poradzić. I rzeczywiście – kiedy moje cudeńko dotarło (takie śliczne było!) już pierwsza próba zakończyła się cudownym orgazmem. Bez „harówki”.
Pamiętam doskonale to uczucie absolutnego zachwytu – samym orgazmem, faktem, że mogę go sobie zapewnić sama, nie potrzebuję do tego koniecznie mężczyzny ani nie muszę się umęczyć, nie ryzykuję, że podniecenie po drodze się ulotni. Ale był jeszcze jeden powód zachwytu – że tak dobrze wiedziałam, czego szukam, czego moje ciało potrzebuje. To nie był przypadkowy wybór modelu wibratora i nie był też przypadkowy wybór sposobu jego użycia. Sięgnęłam po to, co doskonale znałam z seksu z mężczyzną, przenosząc to po prostu na nową sytuację. Nawet powtarzam ruchy, jakie wykonuję podczas stosunku, bo okazuje się, że nie o samą stymulację zewnętrzną chodzi, ale i o mój własny ruch. Teraz mogę dalej eksperymentować, odkrywać, co jeszcze potrafi zdziałać „króliczek”, jaka stymulacja jest przyjemna i skuteczna. Uczę się jego i uczę się siebie z nim. Podejrzewam jednak, że gdyby nie ta pewność, czego potrzebuję, początkom przygody z wibratorem towarzyszyłoby znacznie mniej entuzjazmu.
Przyszło mi do głowy, że to jest taka moja odwrotna droga. Wiele kobiet najpierw uczy się masturbacji, dzięki której wiedzą potem, czego potrzebują w seksie z partnerem czy partnerką. A jednocześnie seks z kimś jest dalszym ciągiem drogi, dalszym odkrywaniem – partnera i siebie samej z nim. Ja najpierw uczyłam się siebie z partnerem, dzięki czemu dowiedziałam się, czego potrzebuję w masturbacji. A teraz mogę dalej siebie w niej odkrywać. Myślę, że ważniejsze od kolejności jest to, by mieć taki czas, kiedy można swobodnie i we własnym tempie poznawać swoje ciało, swoje reakcje, eksperymentować – to jest najlepszym fundamentem. Można to robić samemu, można z kimś, nie musi to być masturbacja. W większości przypadków zapewne łatwiej o sprzyjające warunki, gdy młoda dziewczyna jest sama ze sobą niż z partnerem, którego dopiero poznaje. Ale u mnie akurat wyszło – odwrotnie. Jak wiele rzeczy w moim życiu. Ale to już inna opowieść…
Artykuł ukazał się w ramach gorącego konkursu. Ty też weź udział w konkursie i wygraj ekskluzywny gadżet erotyczny! Zabawa trwa do 13 lipca 2014.