Dlaczego ”walenie i pieprzenie”, dlaczego przemoc i poniżenie tak dobrze sprzedają się pod przykrywką erotyki?
Czy czołganie się po podłodze i zbieranie na czworakach pieniędzy, które rozrzucił kochanek, jest poniżające? Tak – o ile nie chcesz tego robić i jesteś do tego zmuszana (jak bohaterka filmu „9 i pół tygodnia” – która na dodatek wyraża swój sprzeciw i niechęć – i zostaje nastraszona pobiciem)!
W roku 1986 być może jeszcze nie było Cię na świecie. To wtedy do kin wszedł „film erotyczny” (daję cudzysłów, bo dla mnie niewiele w nim erotyzmu) „9 i pół tygodnia”. Z tego, co pamiętam z lat 90. – każde dziecko znało ten tytuł i wiedziało, że to film tylko dla dorosłych. Jeśli Ty jesteś dzieckiem XXI wieku, to dla ułatwienia powiem, że tamten film to taki starej daty „Grey”. Tylko o ile filmowa wersja „Greya” jeszcze o czymś opowiada, o tyle „9 i pół tygodnia” prawie nie ma fabuły, będąc zlepkiem scen pracy, rzekomego seksu i autentycznej przemocy.
Tak często zastanawiam się, dlaczego wiele kobiet utożsamia konkretne zachowania seksualne lub seks w ogóle z czymś żenującym, poniżającym i upokarzającym. Oczywiście – religia. Ale religia to nie wszystko. Bo jest jeszcze i kino. Kultura. Hollywood.
Skąd się „uczymy”, jak wygląda seks?
W latach 80. nie było internetu (takiego jak dziś), muzyki słuchało się z radia albo magnetofonu, a „życie” poznawało się w kinie lub z kaset wideo. Nie muszę chyba dodawać, że w roku 1986 o seksie nie rozmawiało się tak często i głośno jak teraz. Generalnie seks był o wiele większym tematem tabu niż dzisiaj. A już prawa kobiet w seksie – to był temat dopiero co raczkujący! W pięknych latach 80. homoseksualność była chorobą, seks analny wynaturzeniem, a kobietom, które przeżywały wytryski, mówiono, że nie trzymają moczu.
W tamtych czasach „film najodważniejszy” od czasów „Ostatniego tanga w Paryżu” to musiało być coś! Jednak wizja seksu i tego, jak wygląda erotyczna relacja między ludźmi, w „9 i pół tygodnia” postawiona jest na głowie.
Ja wiem, że nie ma związków idealnych i że być może toksyczne relacje są „takie życiowe i prawdziwe”, ale kiedy oglądam absolutny erotyczny hit z lat 80. to już rozumiem, dlaczego tak wiele kobiet stroni od seksu. Bo erotyczne jest tam może 10% całości. I jeśli „edukujemy” się na takich obrazach, to nic dziwnego, że wciąż tkwimy w „kulturze gwałtu”. Ot – jedna scena, kiedy grana przez Kim Basinger bohaterka sprawia sobie przyjemność. Cała reszta z małymi wyjątkami to sceny poniżenia, przemocy werbalnej oraz fizycznej – włącznie ze sceną gwałtu – który bynajmniej nie jest zgłoszony na policję, tylko przyjęty jako „widać typowy element damsko-męskiej gry”*. Cóż się zżymać, widać tak już jest w patriarchalnym świecie. A takie sceny w filmach, które mają pokazać „piękno i estetykę aktu płciowego”, potwierdzają tylko patriarchalny statu quo.
Jedyna scena z filmu „9 i pół tygodnia”, którą polecam – kobieta sama sobie sprawia przyjemność
Zastanawia mnie, jak to się dzieje, że te największe erotyczne hity (vide omawiany „9 i pół tygodnia”, „50 twarzy Greya” itp.) nie biorą sobie za temat zdrowej relacji, tylko najgorszy toksyk, w którym poniżanie, bicie i nawet gwałcenie (!) ukazywane jest jako „perwersyjna gra”! A może chodzi o to, że dla wielu osób najbardziej podniecające jest nie to, co faktycznie erotyczne, ale to, co związane z przemocą, jawną krzywdą i nadużyciem?„9 i pół tygodnia” musiałam oglądać na raty. Po scenie gwałtu byłam tak zniechęcona, że odpuściłam. Ale następnego dnia pomyślałam sobie: „no nie, coś musi być w tym filmie, skoro był taki popularny!”. I zaczęłam od tego momentu, w którym przerwałam. Ale nie odkryłam w nim nic nowego. Bohaterka ciągle mówi „nie podoba mi się to”, ale mimo wszystko zostaje i bez słowa spełnia kolejne dziwaczne polecenia swojego kochanka (brzmi znajomo?), który nakazuje jej: przebrać się za mężczyznę, poddać się pieszczotom prostytutki, czołgać po podłodze, zbierając pieniądze, które jej rzucił, bo chce widzieć ją na czworakach itp. On kupuje jej ubrania, które uważa za odpowiednie, i nie pytą jej o to, czy i jej się podobają, a ona po prostu je nosi. Kiedy on czegoś chce, grozi swojej kochance, zastrasza ją, wymachując pasem, szarpie i gwałci. Faktycznie, pełna namiętności relacja, o ile ktoś w przemocy dopatruje się namiętności.
Rżnięcie, rżnięcie, rżnięcie – i nic więcej?
Gdy oglądam takie filmy, wręcz odrzuca mnie od seksu. Pomijam tutaj już zupełnie nierealistyczne sceny typu: jest zimno, jak cholera, ale w zimnej wodzie i na golasa grzmocimy się na schodach w jakiejś bocznej uliczce… (Wybaczcie słownictwo, ale na te „niezwykle finezyjne kadry” nie znalazłam lepszego określenia.) Albo: boisz się, nie jesteś gotowa i w ogóle tego nie chcesz – ale rozkładasz dla mnie nogi i ostatecznie masz z tego przyjemność. Gdy zestawiam to z realnymi scenami seksu, jaki w swoim życiu przeżyłam bądź widziałam, mam wręcz odruch wymiotny. Dlaczego to „walenie i pieprzenie” (że pozwolę sobie na parafrazę ukradzionej powieści Hanka z „Californication”), dlaczego to rżnięcie na zimno i bicie partnerki lub partnera (bo Elizabeth z „9 i pół tygodnia” w co drugiej scenie wali swojego kochanka z niezadowolenia po plecach, a potem znów się śmieje i daje mu buziaka), dlaczego przemoc i poniżenie tak dobrze sprzedają się pod przykrywką erotyki?
Czy dlatego, że seks znamy głównie z filmów i tak mało mamy go w życiu – co powoduje, że złaknieni jakiegokolwiek seksu, łykamy kolejne sceny gwałtów jak pelikany? Czy dlatego, że już jako dzieciaki programujemy się „erotyczną przemocą” i tak nam zostaje?
Kiedyś byłam na zajęciach, na których pokazano nam scenę gwałtu z filmu „Dziewczyna z tatuażem”. Nie mogłam na to patrzeć. Odwróciłam głowę i czekałam aż się skończy. Potem z kilkoma osobami rozmawiałam o tym i wiele osób (płci obojga) powiedziało, że również nie mogło na to patrzeć i także odwracali twarz albo zamykali oczy.
Dla kogo więc są filmy takie jak „9 i pół tygodnia”?
I jak zmieniłby się ten świat, gdyby filmy głównego nurtu nie tylko pokazywały realistyczny obraz seksu, ale także piękno seksualnego spotkania i życzliwość, czułość, miłość i dobroć – jaką często kochankowie mają wobec siebie…
I nadal zastanawiam się, o co chodzi z tym hollywoodzkim wizerunkiem seksu – czy oni boją się pokazać coś pięknego, czy być może nie znają relacji seksualnych opartych na szacunku, życzliwości i zaufaniu, które jednocześnie są pikantne i podniecające? Co u licha jest z tym światem nie tak, skoro największym erotycznym hitem ostatnich lat znów jest toksyk opowiadający o kolejnym facecie, który za pieniądze kupił sobie naiwność Any Steele**?
PS. Tak, wiem, że są filmy takie jak „Seks, kłamstwa i kasety wideo” czy „Sekretarka” Stevena Shainberga, ale… nie są one ani reklamowane, ani klasyfikowane jako „filmy erotyczne”. W każdym razie… dobrze, że są.
Czego tak boją się mężczyźni-bohaterowie, że muszą spętać swoją kochankę w sypialni?
*Na szczęście są filmy, w których gwałt jest traktowany jak gwałt („Rewers”, „Volver”, „Thelma i Louise” itp).
** Oczywiście, że mam na myśli „50 twarzy Greya”