Odkąd pamiętam myślałam, że pierwszy seks powinien łączyć się z miłością. Miałam również poczucie, że swój pierwszy chcę przeżyć z mężczyzną, którego będę kochać i który będzie ze mną w związku. Przekonania te były tak oczywiste, że nigdy nie przyszło mi nawet na myśl, aby się nad nimi zastanowić. Aż do momentu, w którym spotkałam M.
To właśnie z nim po długim czasie „posuchy” zaczęłam odkrywać uroki pieszczot. Gdy pocałowaliśmy się pierwszy raz, nie byłam w nim zakochana, choć szalenie mi się podobał. Gdy pierwszy raz jego dłonie dotknęły moich piersi i ud, wciąż nie czułam chemii zakochania, ale pożądanie owszem. Podobał mi się jako facet, lubiłam czuć jego dłonie i język na swoim ciele. Doznawałam cudownego dreszczyku ekscytacji, kiedy siedział obok mnie. Fascynowała mnie miękkość jego włosów. Najbardziej jednak zadziwił mnie fakt, że nie czułam przy nim niemalże żadnego skrępowania czy wstydu. A co najlepsze: miałam ochotę na więcej.
Właśnie w tym momencie po raz pierwszy poddałam moje przekonania swego rodzaju rewizji. Było mi fajnie z M., ale jednocześnie nie byłam pewna, czy chcę tworzyć z nim związek. Za to pieszczoty podobały mi się bardzo. I ten brak skrępowania – istny raj w drodze do eksplorowania nowych obszarów rozkoszy cielesnej. Po tej kropce przyszedł czas, aby zadać sobie pytanie: czy kobieta naprawdę potrzebuje wielkiej miłości, aby przeżyć z mężczyzną swój pierwszy seks? Do tej pory wydawało mi się, że owszem, zakochanie jest niezbędne. Po pierwszych całkiem nowych doznaniach nie byłam tego już taka pewna… Śmiało potrafiłam sobie wyobrazić, że swój „pierwszy raz” przeżywam z M., z którym de facto nie łączyła mnie wielka miłość.
Istnieje silna presja społeczno–kulturowa, której poddane są kobiety i ich seksualność. Czy wymóg miłości przy utracie dziewictwa, jakkolwiek byśmy jej zdefiniowały, też jest tylko jedną z nich? Osobiście nie ukrywam, że wybór partnera w tej kwestii, mimo wszystko, jest dla mnie ważny. O ile zaczęłam zastanawiać się nad przeżyciem „pierwszego razu” bez udziału wielkiego zakochania, o tyle nie rozważałabym tego z kimś zupełnie przypadkowym, poznanym w pubie czy gdziekolwiek indziej. Z kimś, kogo miałabym spotkać tylko raz w życiu. Wchodzenie w świat doznań seksualnych jest czymś ważnym. Jak prawie każdej nowej sprawie towarzyszy mu ekscytacja i podenerwowanie, tajemniczość i nieprzewidywalność. Czy w takim razie wobec ciekawości nowych przeżyć warto czekać na „tego jedynego”, gdy właściwie nie wiadomo, kiedy miałby się zjawić? I kim tak dokładnie miałby być, żeby zyskać ten tytuł? Czy oznaczenie mężczyzny etykietką „ten jedyny” automatycznie sprawi, że seks z nim w jakiś tajemniczy sposób ukształtuje kobiecą seksualność na niemalże resztę życia, jak twierdzą co poniektórzy? „Pierwszy raz” powinien być fajnym wspomnieniem. Takim, o którym chce się pamiętać i opowiadać. Pełnym pozytywnych emocji, nawet pomimo ewentualnych niedoskonałości.
Rozprawiając się z moimi wątpliwościami, dochodzę do wniosku, że najważniejszym jest, aby to kobieta czuła, że chce wkraczać w nowe obszary seksualności właśnie z tym, a nie innym mężczyzną. Właśnie w tym czasie, gdy odczuwa gotowość – jakkolwiek miałaby się ona przejawiać. Myślę sobie, że seks z ukochaną osobą to pewnie świetna sprawa. Jednak z drugiej strony panujący wszechobecnie mit miłości romantycznej wtłacza nam do głów pewne przekonanie, według którego praktycznie nic nie trzeba robić, aby seks w związku był cudowny. Bo wystarczy to osławione zakochanie i poczucie, że oto spotkałam „drugą połówkę pomarańczy”. Hmm, guzik prawda?
Rozwiązanie mojego dylematu – czy potrzeba mi tej miłości, czy też nie? – okazuje się w miarę jasne. Ale czy proste? Postanowiłam wsłuchać się w siebie. We własne potrzeby i emocje. Przyjrzeć im się dokładnie, zbadać z każdej strony. Poobserwować reakcję na bliskość z M. Przekraczać powoli kolejne granice. Zaspokajać ogromną ciekawość nowych doznań. Świntuszyć i dobrze się bawić. Na dzień dzisiejszy nie jestem w nim zakochana, ale daje mi on swoiste poczucie bliskości i komfortu. Podoba mi się fizycznie. Lubię odkrywać jego osobowość. Coś między nami iskrzy. Czuję, że gdybym przeżyła „pierwszy raz” z nim, wspominałabym to pozytywnie. Myślę, że grunt to skontaktować się z własnym wnętrzem i dać sobie możliwość dokonania wyboru. Zdjąć kulturowe okulary i zastanowić się, na ile dla mnie samej miłość jest w tej kwestii ważna. Czy naprawdę muszę czekać bardzo długo, aby zbudować więź i dopiero przeżyć pierwszy seks, czy może wystarczy „przypływ namiętności” i facet, przy którym zwyczajnie czuję się dobrze?
Tekst ukazał się w ramach konkursu z Lelo. Czekamy na Wasze teksty do 6 grudnia.