Opowiem Wam bajkę o dziewczynie, która lubiła podróżować na rowerze w pojedynkę.
Pewnego razu wybrała się na stukilometrową wycieczkę, z czego połowę przejechała pociągami, a połowę swoim rowerem, który nazywał się Czarna Wdowa.
Najwięcej radości na świecie jest w samotności pod gołym niebem. Zwłaszcza, jak przestaje się walczyć z siłami natury. Jak sobie człowiek odpuści, to naprawdę można odlecieć.
Opowiem Wam bajkę o dziewczynie, która lubiła podróżować na rowerze w pojedynkę. Pewnego razu wybrała się na stukilometrową wycieczkę, z czego połowę przejechała pociągami, a połowę swoim rowerem, który nazywał się Czarna Wdowa. Był wielki i ciężki, a od zwykle przepełnionych niezbędnymi rzeczami sakw bagażnikowych, jeszcze większy i jeszcze cięższy. Wkoło kierownicy były zawiązane sznurki i linki – bo zawsze mogły się nagle do czegoś przydać, a z bagażnika zwykle wystawały jakieś chwasty, gałęzie, polne kwiatki lub wyliniałe trawska. Nikt, oprócz niej samej, nie wiedział, po co wozi tyle zielska.
Tego razu przemierzała rowerem trasę pod wiatr, pod górę i bolał ją brzuch. Macica dawała znaki, że za chwilę zacznie się skurczać i wypluwać swój krwawy pył, by potem wypluć krwawe płaty. Wiedziała, że nastąpi to za paręnaście godzin. Znała swoje ciało, dobrze się z nią komunikowało, ona go słuchała i spełniała jego potrzeby, a ono czasem dawało jej fory. Jednym słowem zgrany duet. Skupiła myśl na macicy i poprosiła o cierpliwość, bo miała do przejechania jeszcze parę ładnych kilometrów. Z trasy pełnej pędzących samochodów skręciła w leśną drogę. Prostą, asfaltową, wśród wielkich sosnowych drzew i małych przydrożnych krzaków czarnego bzu i dzikiej róży. Na drodze ani żywej duszy. Zaparkowała na poboczu i narwała kilka garści młodych różanych owoców, parę gałązek świerku i parę liści wygrzebanych z trawy. Upchała kieszenie, wsiadła na rower i pojechała dalej przed siebie. Jechała głaszcząc podbrzusze i uspakajając swą macicę, gdy nagle niebo nad jej głową zaczęło ciemnieć, granatowieć, fioletowieć i czarnieć. Nie miała pojęcia, ki diabeł ogonem nakrył słońce i pogodę. Spomiędzy ciemniejących chmur bezradnie wystawały resztki jasnego sierpniowego światła dziennego. Poranne godziny nie przepowiadały deszczowego południa, jednak nagle zaczął gonić ją potężny deszcz. Jakby musiała uciekać, ile sił w łydkach i mocy przerobowej w rowerze przed silnym opadem, który był tuż za nią, czuła na karku jego wilgotny szum, którego odprysk lizał ją po uszach raz po raz.
Macica przyłączyła się do walki z pogodą. Przestała dumnie deklamować swoje manifesty o szacunku do ciała i zaprzestania pogoni na rzecz pojednania się każdej kobiety ze swoją macicą. Odpuściła sobie nakazy i ból, ucichła i dmuchnęła mocą w resztę ciała, które było jej usłużne, jak nikomu innemu. Rower mknął szybko, kilka owoców dzikiej róży wypadło z kieszeni i rozpędzonych potoczyło się po mokrym asfalcie, dziewczyna założyła kaptur, schyliła ciało niżej, popatrzyła na jezdnię spode łba i wcisnęła pedał jak guzik w maszynie. Rower jechał coraz szybciej, ale wyścigu z deszczem nie wygrał. W końcu niebo było ciemne, jakby za chwilę miała zapaść zimna noc, a deszcz nie przestawał uderzać w rytm wiatru, prosto w twarz dziewczyny. Bezbronne kolana czuły coraz większy chłód, a z dziewczyny schodziła siła, jak z balona powietrze. Jechała coraz wolniej i wolniej, aż w końcu krzyknęła: dobra, wygrałeś mokry potworze! Być może znała się z nim i w coś grała, tego nie wiadomo.
A ponieważ było jej już wszystko jedno, bo do przejechania do celu nadal było wiele kilometrów, a ona była cała mokra, zatrzymała się, wyjęła z sakwy blaszany bidon, napiła się, wytarła twarz w mokry rękaw i wsiadła na rower z powrotem. Jadąc powoli, raz po raz zamykała oczy, pozwalała, by deszcz wwiercał się w jej twarz, wystawiała język i łapała krople, puszczała oczko do nieba, do drzew, do siebie. Włożyła rękę w spodnie, by poprawić uwierające majtki i wnet poczuła ciepło. Zastygła w jej głowie myśl, że jest szczęśliwa, bo jest sama, a przecież to uwielbia, że może wszystko! Że może krzyczeć wniebogłosy – przy takim deszczu zwierzęta pochowane głęboko w lesie nie wystraszą się jej krzykiem, bo nie usłyszą przez dudniący deszcz.
Zaczęła bardzo powoli przesuwać palcami po Donnie Alvarez, jak wówczas nazywała swoją waginę, a imiona i nazwiska zmieniała jej co rok w swoje urodziny, taką miała tradycję. Powoli w jedną i drugą stronę, aż wypłynęło tyle ciepłego żelowego śluzu, że mogła się oddać przyjemności jeszcze bardziej. Deszcz padał i padał, a ona nie przestawała masować Donny Alvarez, która co i rusz opierała się mocniej o palce przylegając do siodełka i w rytm pedałowania, wypluwając coraz więcej żelowego śluzu. Dziewczyna oblizywała się coraz szybciej i grymaśnie marszczyła nos, mrużyła oczy, wystawiała język, by złapać jeszcze więcej kropli deszczu. Pojękiwała i pokrzykiwała, ciesząc się przy tym jak dziecko. Ręka w jej majtkach nie przestawała się poruszać w przód i w tył, w przód i w tył, ciało poddało się temu rytmowi i pedałowało w takt pocierania Donny Alvarez. Donna Alvarez była już tak napęczniała i gorąca, że dziewczynie zdawało się, że zaraz pęknie i rozpryśnie się w kawałeczkach po całym lesie.
Wnet ciemne chmury się rozstąpiły i spomiędzy drzew dało się zauważyć przebłysk słońca. Czy to możliwe? – zastanowiła się przez chwilę dziewczyna, po czym jej myśl szybko znów zajęła się rozpryśniętą po lesie Donną Alvarez, która już na zawsze pozostanie w jęku rozkoszy i cały wielki las będzie pulsującą, wilgotną, gorącą i miękką Wielką Królową Przyjemności.
Strugi deszczu waliły w jezdnię, w drzewa, w dziewczynę, wiatr pochylał gałęzie przydrożnych brzóz ku ziemi, zamiatał ulicę. Słońce świeciło coraz mocniej i mocniej, białoniebieskie chmury przepchnęły fioletowogranatowe i jaśniały coraz bardziej i bardziej. Dziewczyna przesuwała palcami pomiędzy wargami Donny Alvarez, bawiąc się nimi, tańcząc z nimi, przekomarzając się z nimi. Donna Alvarez nagle wyrzuciła z siebie kolejną porcję ciepłego śluzu i podtopiła cwane palce dziewczyny. Każdy kolejny ruch pedałami był jak pierwsza spowiedź. Napięty, niezwykły, przepowiadający wielkie szczęście, wielką zmianę i same prezenty. Dziewczyna była bliska wybuchu, krzyczała przeciągle zamykając oczy, pedałując dalej i dalej, wystawiając twarz do słońca tym bardziej oślepiającego, że odbijającego się w wielkich kroplach deszczu, pocierając Donnę Alvarez, tracąc panowanie nad kierownicą, chcąc zastygnąć w tym stanie na zawsze.
Eksplozja była jak krzyk wygranej, jak narodziny wyczekanego dziecka, jak objawienie się samej Matki Boskiej. Natychmiastowa jak śmierć, prawdziwa jak czas, wielka jak uniwersum, piękna jak marzenia, namaczana w psychodelicznym śnie. Orgazm wyśpiewany melodią deszczu, rowerowym tańcem, gorącym pragnieniem macicy o nagrodzie za przypomnienie dziewczynie, że nadchodzi czas oczyszczenia.
Dziewczyna dalej jechała jak pijana, wolno, krzywo, ledwo powłócząc nogami. Uśmiechnięta, z podniesioną głową, naćpana sama sobą, słońcem i wciąż lejącą się wodą z nieba. Jęczała jeszcze przez chwilę, zanim nie wpadła na pomysł włożenia w majtki, pomiędzy łechtaczkę a siodełko owocu róży, co niezwłocznie zrobiła przedłużając stan rozkoszy o kolejne, już nie tak silne momenty uniesień. Serce waliło jak młot.
Wyjechawszy z lasu zsiadła z roweru i rzuciła się na mokrą łąkę. Leżała pod niebem i patrzyła na promienie słońca przebijające kolejne ciemne chmury, które w końcu odeszły całkiem, jakby ich w ogóle nigdy tu nie było. Owoc róży przesunął się w prawo, więc włożyła rękę w majtki, przesunęła go na miejsce i przycisnęła kilkukrotnie. Pobawiła się jeszcze chwilę swoimi palcami, Donną Alvarez, jej mnóstwem śluzu, który nadal był ciepły oraz owocem róży. Westchnęła kilka razy w pełni spełnienia, wyjęła z kieszeni gałązkę świerku, potarła ją w palcach, powąchała i uśmiechnęła się. Wstała, przywiązała gałązkę do kierownicy i pojechała dalej. Odnowiona i zdecydowanie lepsza taka mokra i szczęśliwa, niż sucha i bez doświadczenia aktu miłości z samą sobą.
A te liście, które wygrzebała z trawy na przydrożu, to był przywrotnik, który zaparzyła niezwłocznie po dojechaniu do swojej małej chatki schowanej głęboko w innym lesie. Wypiła napar z namaszczeniem.
Anna Zajdel 2014