Ania się zakochała. Po raz pierwszy w swym życiu. Hormony całkowicie uderzyły jej do głowy. Obiekt westchnień w sekundę stał się mężczyzną idealnym. Zwykła znajomość przeistoczyła się w związek w tempie błyskawicznym. Ania i jej wybranek stali się niemalże nierozłączni, zadurzeni w sobie aż po końcówki włosów.
Pewnego dnia dostałam od niej euforycznego esemesa, w którym pisała, że gdyby jej chłopak teraz się oświadczył, to ona się zgadza i może się nawet do niego przeprowadzić. Pomyślałam sobie, no tak, zakochani idealizują swoją „drugą połówkę” do granic możliwości. Ale z drugiej strony: aby po dwóch tygodniach bycia razem głosić takie wiążące deklaracje? Cóż, dla niektórych norma, dla mnie pole do głębokiego zadziwienia. W pewnym sensie machnęłam na to ręką, mając świadomość, że wszelkie rozsądne argumenty i tak nie trafiłyby do mojej odurzonej hormonalnym koktajlem koleżanki.
Niedługi czas później Ania podzieliła się kolejnymi nowinami. Tym razem dotyczyły sfery czysto fizycznej jej świeżo rozpoczętego związku. Uśmiechnęłam się mimowolnie, czytając kolejne esemesy. Wkraczanie w świat nowych doznań cielesnych może być takie ekscytujące… Przy mniej więcej ostatnim esemesie z tej serii szczęka nieco mi jednak opadła. Nowe doznania nowymi doznaniami, ekscytacja ekscytacją, ale stwierdzenie „skoro mam ochotę na więcej, to musi być prawdziwa miłość!” zmroziło mnie. Pisząc „więcej”, Ania miała na myśli więcej niż samo całowanie i przytulanie. Nie byłam w stanie pozostać obojętna na tę wiadomość. Napisałam jej, że odczuwa po prostu ogromne pożądanie w stosunku do swojego chłopaka. I tyle. Albo: aż tyle. Ale pożądanie to przecież nie miłość!
Rozumiem, że kiedy człowiek się zauroczy, to raczej nie przeprowadza w swym umyśle takich racjonalnych dywagacji. Podoba mu się stan wiecznego, niczym niezmąconego szczęścia. I OK, nie widzę w tym nic złego. W „zachłyśnięciu się” drugą osobą także nie. Przecież najczęściej wszystko zaczyna się od wzajemnej atrakcyjności fizycznej – to całkiem naturalne. Ktoś wpada ci w oko, fajnie się wam rozmawia, a mózg zaczyna zalewać twój organizm różnymi ciekawymi hormonami, które sprawiają, że pragniesz tej konkretnej osoby, idealizujesz ją, źle się czujesz, kiedy nie ma jej obok, ciągle o niej myślisz… Owszem, mówi się o „miłości od pierwszego wejrzenia”, jednak osobiście jestem sceptycznie nastawiona do tego stwierdzenia. Osobiście zamieniłabym je raczej na: „pożądanie (zakochanie?) od pierwszego wejrzenia”.
To dość niepokojące, jak często pożądanie jest mylone z tzw. „prawdziwą miłością”. Niepokojące jest również to, że to kobiety częściej odczytują swoje pożądanie jako miłość do konkretnego mężczyzny. Wydaje mi się, że chodzi tutaj o prostą zależność „chcę uprawiać z nim seks, więc go kocham!”. Bo jak tu w ogóle myśleć o seksie bez miłości… toż to całkowicie nie wypada. Gdy dostałam ów esemes od Ani, od razu na myśl przyszedł mi e–book „Seksualność kobiet”, w którym została opisana podobna sytuacja. I zgadzam się z zawartym tam stwierdzeniem, że kobiety po prostu chcą wierzyć, że oto właśnie przydarza im się wielka miłość, która objawia się tymi przyjemnymi dreszczami przechodzącymi przez całe ciało niczym prąd… Bo jeśli miłość nie objawia się w taki przyjemny sposób, to w jaki ma się objawiać?
Jak dla mnie miłość nie spada z nieba, dając o sobie znać wielkim grzmotnięciem. Miłość to proces. Coś, co dzieje się między dwojgiem ludzi przez długi czas. Zaczyna się od hormonalnego szaleństwa zwanego zakochaniem, od pożądania, od którego kręci się w głowie, od całkowitej idealizacji obiektu uczuć… Nic jednak nie trwa wiecznie, tak więc po pewnym czasie hormony nieco się wyciszają, przechodzą w inne, pożądanie nie jest już takie ogromne jak na samym początku… Właśnie w tym miejscu ta cudowna, jedyna, „miłość na całe życie” może skończyć się z hukiem. „Bo jak można kochać kogoś bez tych wszystkich fajerwerków? Nie, to na pewno nie była prawdziwa miłość!” Ale równie dobrze haj może przerodzić się w coś trwałego i wspaniałego, opartego na kilku aspektach więcej niż tylko szalejące hormony i dwudziestoczterogodzinne wpatrywanie się sobie w oczy. I wcale nie musi być nudno. Wszak wszystko zależy od konkretnej pary, której dotyczy sprawa zwana miłością.
Mam nadzieję, że Ania ulokowała swoje zakochanie w mężczyźnie, z którym spędzi długie i szczęśliwe lata. Że ich związek nie skończy się wraz z brakiem dopływu hormonów. I że jakimś cudem zapamiętała moje słowa i jest świadoma, że po prostu szalenie go pragnie, co nie jest równoznaczne z miłością do grobowej deski. Ale równocześnie nie wyklucza jej w przyszłości.
Pożądajmy i uprawiajmy seks na zdrowie. Ale pamiętajmy, że od podniecenia seksualnego do miłości trzeba przejść jeszcze spory kawałek drogi.
Tekst ukazał się w ramach konkursu z Lelo.