Są takie dni, w których bierze mnie na wspomnienia. Nie, nie takie zwykłe, choć przyznam szczerze, nieco niezręczne jest rozmyślanie o swoim byłym, podczas gdy ten aktualny leży obok mnie i odpoczywa „po”, jak to mówią nieśmiałe dziewczęta.
Właściwie nie przypominają się takie codzienne scenki, tylko te orgazmy, przez które świat drżał w posadach, a intensywność ich była tak wielka, że spokojnie zażegnałabym każdy konflikt na Ziemi. I zawsze wtedy zastanawiam się, czemu z obecnym tego nie ma. Jest o niebo lepszy, czuły, jedyny, odpowiedzialny, kochany, jest świetnym kochankiem, ale… Ale właśnie co? Od dawna wiem i mam tego świadomość, że orgazm zaczyna się w mojej głowie. Właśnie.
Mój były były dla mnie pierwszy, ja dla niego podobnie. Oboje poznawaliśmy naszą seksualność od podstaw; i w końcu był pierwszym, przy którym stosunki kończyły się spełnieniem. Idylla, prawda? Cóż, tylko w bajkach życie jest radosne i proste, niestety. Obok tego wspaniałego seksu, dzięki któremu rzeczywistość stawała się snem, były problemy, najróżniejsze: ze studiami, z jego matką (klasyczna zazdrość o jedynego syna…), finansowe, etc. Było tego mnóstwo, żyłam jak w kolejce górskiej, raz w górze, raz na dole, wykańczało mnie to psychicznie, i tak, teraz to widzę. Że było to toksyczne… a jednocześnie skąd ten seks? To latanie w chmurach? Czy to była kwestia tego, że kochałam go każdą komórką własnego ciała, że zrobiłabym dla niego wszystko? Czy może chodziło tylko i wyłącznie o mnie? I żeby było zabawniej, zdarzyło mi się uprawiać seks, nie czując do partnera praktycznie nic więcej, poza pożądaniem. I udało się. To gdzie jest ten orgazm? Czy ktoś widział go?
Ale wróćmy do smętnych wyznań. Po dość ciężkim rozstaniu, świat mi się załamał. Znacie to pewnie, nie będę się rozpisywać, ale do czego zmierzam: w mojej głowie był i jest taki chaos, tyle kompleksów się namnożyło, że hej. Po drodze powstała niewidzialna blokada, której nie mogę pokonać! Poczucie, że do mety brakuje mi maleńkiego kawałka jest niesamowicie frustrujące, i niestety, odbija się na mnie i na tych wyczekanych orgazmach.
A dziś? Mój chłopak się stara, akceptuje mnie na każdym kroku i w każdej sferze, a ja, jak głupia nastolatka, dalej uparcie mam blokadę. Między „wiem, że jestem świetna, seksowna, dobra, w tym, co robię, etc”, a „czuję to” jest przepaść, którą każdego dnia próbuję pokonać. Mój obecny partner nie naciska, nie wywiera presji, że „muszę” dojść. Nie pyta, czy doszłam, bo po prostu wie, tego akurat ukryć się nie da. I całe szczęście! Czasem mi się udaje, o tak. Ale wiem, że jeszcze długa droga do tego, żebym znowu w pełni zaakceptowała siebie, a co za tym idzie, żebym pozwoliła sobie na pełną przyjemność, na te trzęsienia ziemi, które gdzieś tam są w mojej głowie, ale które gdzieś zakopałam i tylko czasem odnajduję kolejny kawałek, który przybliża mnie do… siebie.
Bo to chyba o to chodzi?