Koleżanka, która pracowała kiedyś jako bibliotekarka, zaproponowała mi grę w książki. Taką wiecie, z mediów społecznościowych na tych dziwnych zasadach: same okładki, komunikacja obrazkowa. Uznałam, że chcę inaczej, a i w głowie mi teraz tylko biblioteki i książki. Ciągle je macam, wącham, przesuwam w kartonach, noszę na pocztę, sprzedaję bibliotekom, zlecam do wysyłek… tyczy się to w zasadzie tylko jednej książki, którą aktualnie wydałam, ale przecież na niej książkowy świat ani się nie kończy, ani też od niej nie zaczyna, chociaż wiem, że wielu osobom ta moja książka – Uniesienie spódnicy – robi. Nawet – robi im dobrze. A teraz będzie o tym, co książki zrobiły z moim życiem.
Biblioteka Aleksandryjska i „Wagina”
Zacznę chyba od tego, że upadek Biblioteki Aleksandryjskiej opłakałam rzewnymi łzami. I nie jest to żadna przesada, metafora ani ironia. Naprawdę płakałam i to kilka razy w życiu. Szczególnie, że jako studentka naprawdę lubiłam starożytnych. Czytałam dużo antycznych dramatów, dialogów, nawet poezji i płakać i się chciało, że większość dobrej literatury z tamtych czasów zginęła. Ale książką, która naprawdę wywróciła moje życie do góry nogami była „Wagina” Catherine Backledge – zupełnie współczesne dzieło. Pełny tytuł z tamtych czasów to „Wagina. Kobieca seksualność w historii kultury”, bo teraz wyszło wznowienie z innym już podtytułem. Ale nie podtytuły ważne, tylko zawartość. A zawartość dla mnie wtedy była prawdziwie rewolucyjna. Do tamtego czasu, a był chyba rok 2005 lub 2006, zdążyłam przeczytać wiele fantastycznych książek, także całkiem sporo książek o kulturze i seksualności. Ruszał mnie Bettelheim z „Ranami symbolicznymi” oraz „Freudem i duszą ludzką”, zachwycały mnie poematy, wiersze i powieści; zaczytywałam się kiedyś w „Przeminęło z wiatrem” czy „Niebezpiecznych związkach”, uwiodło mnie „Lubiewo”, zakochałam się w wielu dziełach literatury – od „Mistrza i Małgorzaty” po „Solaris”, ale to „Wagina” wpłynęła na moje życie tak, że świat zadrżał w posadach. To, co w niej przeczytałam, i co dzięki tej nowej wiedzy zintegrowałam i przeżyłam, sprawiło, że zmieniłam moje życie na takie, w którym zajmuję się seksualnością – powiedzmy – zawodowo. Bo moim pierwszym pomysłem na życie było zajmowanie się literaturą. Także zawodowo. Ukończyłam więc odpowiednie studia, odbyłam praktyki, zdobyłam dyplomy, uprawnienia i doświadczenie i… przeczytałam „Waginę”. Od tamtego momentu myślałam już tylko o sile kobiecej seksualności i o tym, jak bardzo chcę ją światu pokazać. Bo przecież – już wcześniej ją czułam. Tylko nie wiedziałam, że to to. Nie umiałam tego nazwać, zlokalizować, wypowiedzieć. I nagle – wszystko trafiło na swoje miejsce. Decyzja została podjęta. Zajmujemy się waginami. Trzeba się o nich i w ogóle o seksualności, kobiecości, sztuce i kulturze połączonej z seksualnością, dowiedzieć tak dużo, jak się tylko da. Nie sądziłam wtedy, że doprowadzi mnie to do tego miejsca, w którym aktualnie jestem. W ogóle się nie zastanawiałam, czy to mądre czy głupie, złe czy dobre. Coś się we mnie zmieniło i już nie było odwrotu. A czytanie „Waginy” było dla mnie zanurzeniem w moc i zachwyt. I punktem zwrotnym. W zasadzie moje życie mogę podzielić na to przed „Waginą” i po „Waginie”. Tak, zawsze było seksualne, ale nie tak świadomie.
Tantra. Sztuka świadomego kochania
Tę książkę przeczytałam w wieku 14-15 lat. Jeszcze byłam w podstawówce. Połowy nie zrozumiałam, w drugą połowę nie uwierzyłam („to zbyt piękne, aby był prawdziwe!”), ale zachwyciło mnie tantryczne podejście do seksualności – tak pełne miłości, życzliwości, szacunku. Z tej książki dowiedziałam się, że w sanskrycie cipkę nazywa się słowem joni i że ono oznacza świętą przestrzeń, źródło i początek. Wtedy, gdy o tym czytałam, pierwszy raz moje wewnętrzne poczucie świętości związanej z seksualnością pokryło się ze spojrzeniem z zewnątrz. Dotąd słyszałam przecież jedynie o brudzie i grzechu… Kto by w tym „katolickim kraju” w ogóle mówił coś pozytywnego o genitaliach, a tym bardziej mówił, że są święte? Więc… przeczytałam, zachwyciłam się, zaczęłam nawet trochę praktykować, ale w końcu „dorosłam”. Gdy miałam ze 20 lat, porzuciłam to „duchowe” podejście do seksu. Przecież seks to coś instynktownego, zwierzęcego, a tantra to na pewno ułuda, która nie sprawdza się w zachodnim świecie. Obraziłam się na tantrę, a „Sztuka świadomego kochania” na lata poszła w kąt. A jednak w dużym stopniu to ona ukształtowała moje podejście do seksu!
Gdy kupowałam ją na aukcji allegro, była to najdroższa książka, na jaką sobie wtedy pozwoliłam w życiu! Ale musiałam ją mieć! Nancy Friday czytałam wcześniej tylko w jakichś angielskich pedeefach a tutaj nagle wyszukałam książkę po polsku. Była droga jak diabli, ale gdy tylko zaczęłam czytać, wiedziałam, że to bardzo dobrze wydane pieniądze! Kto wcześniej dzielił się tak otwarcie swoimi seksualnymi przeżyciami? Kto zebrał setki kobiecych fantazji seksualnych? Kto pisał o tym, jak bardzo kobieca seksualność (i w ogóle seksualność!) w XX wieku zniewolona jest przez patriarchat? Tylko Nancy! A „Kobiety górą” okazała się tak samo lekturą feministyczną, jak i erotyczną. 600-stronicową książkę pochłonęłam w jedno popołudnie i poczułam się połączona z dziesiątkami i setkami seksualnych sióstr, które opowiadały Nancy o tym, co im w duszy gra. „Kobiety górą” była kolejną wskazówką, która naprowadzała mnie na moją ścieżkę. Potem przeczytałam inne polskie książki Nancy i nawet się wzięłam za angielskie, ale to „Kobiety górą” (w oryginalne „Women on top”) nadal jest moją ulubioną.
Wiedziałam o nich, że istnieją jeszcze w szkole średniej, pisała o tym nawet „Filipinka”. Nie wiem, dlaczego po nie nie sięgnęłam. Mimo że „Monologi” był hitem lat 90., trafiły w moje ręce dopiero po tym gdy przeczytałam „Waginę”. Ale wtedy miałam już prosty klucz doboru lektur: czytam wszystko z waginą w tytule. Dobrze myślicie – nie było wielu takich lektur. „Monologi” opłakałam. Chciało mi się płakać, ryczeć i wyć, gdy je czytałam. Wydały mi się dramatycznie smutne, i nie tylko ten fragment o gwałtach w Jugosławii, tylko tak ogólnie. A jednocześnie były tak szczerą i bliską memu sercu książką. Zapragnęłam je zobaczyć na scenie. Szukałam po teatrach w całej Polsce, czy gdzieś tego nie grają. Szukałam chyba ze 3 lata, gdy w końcu okazało się, że grają – i to we Wrocławiu. Śmiałam się przez całe przedstawienie aż miałam zakwasy na twarzy. Dlaczego wcześniej nie zauważyłam, że ta sztuka jest śmieszna? Pokochałam „Monologi” i to dla nich jeździłam na różne obchody V-Day po Polsce a przy okazji poznawałam cudowne kobiety i artystki. „Monologi” i zainspirowany przez nie V-ruch spowodował, że poznałam całą rzeszę moich bliskich znajomych, przyjaciółek i koleżanek.
Kobieta, księżyc i czerwona sukienka
Gdy prowadziłam swoje studia nad waginami, musiałam dowiedzieć się także wszystkiego o miesiączce. Książka Izy Sznajder była wtedy najlepszą, najgłębszą i najbardziej ludzką ze wszystkim na polskim rynku. A może po prostu jedyną książką o miesiączce w Polsce w tamtych czasach? Smutne, ale prawdziwe. Pozwoliła mi się połączyć z duchem kobiet, które lubią swoją miesiączkę, bo wcześniej wielu takich nie spotkałam, a o istnieniu Natalii Miłuńskiej nic jeszcze nie wiedziałam. Mała książeczka, do której mam wiele ciepłych emocji. Pozwoliła mi jeszcze raz przyjrzeć się miesiączce – już z innej perspektywy niż książki Bettelheima czy zajęcia z teorii kultury. To była miesiączka pokazana oczami kobiet – wielu kobiet z wielu krajów świata. Odnalazłam się pomiędzy nimi.
Dopiero wtedy, gdy ją czytałam, zdałam sobie sprawę, jak bardzo w Polsce nieszanowane i pokrzywdzone są kobiety. O ile poprzednie książki były afirmacją kobiecej seksualności, o tyle „Milczenie owieczek” pokazywało, że kwestie ciąży, płodności i aborcji są tym, co odbierało i odbiera kobietom moc, o ile społeczeństwo pozwala uchwalić prawo, które kpi z kobiet. Tak, wcześniej nie bardzo się zastanawiałam nad tym, co nam w Polsce robi złe, nieprzestrzegane i obłudne prawo dotyczące aborcji. Gdy przeczytałam „Milczenie owieczek” mój feminizm przełączył się w tryb turbo. A Kazimiera Szczuka otwarła mi oczy na to, że w sporze o aborcję można stać po stronie kobiet. A nie „zwolenników” czy też „przeciwników aborcji.
I w końcu powieść! Na dodatek powieść SF! A ja wychowana na Lemie i pilocie Pirxie od dziecka kochałam ten gatunek. Przeczytałam o książce, gdy Starhawk, autorka, zbierała pieniądze w internecie, aby sfilmować swoją powieść. Wpadłam jak śliwka w kompot. Potężną księgę, zdecydowanie grubszą niż „Harry Potter i Zakon Feniksa” pożarłam w półtora dnia. I odtąd zaczęłam się poważnie zastanawiać nad poliamorią, magią i stanem środowiska naturalnego. Przeczytałam tę książkę tak wiele razy, że nawet nie umiem zliczyć. Potrafiłam ją czytać wciąż i wciąż od początku, aż niektóre fragmenty znałam na pamięć. Potem myślałam nawet, aby kupić prawa do ponownego wydania książki, bo wyszła po polsku w roku 2001 i nigdy więcej.
Dziś „Piąty święty żywioł” to dla mnie książka głównie o społeczności i odzyskiwaniu, odbudowywaniu zniszczonych relacji społecznych, zniszczonych ludzi i zniszczonego środowiska. Gdy czytałam ją po raz pierwszy w 2011 roku, wiedziałam w niej wątki dotyczące magii, poliamorii, miłości, uzdrawiania. Podobną tematykę, czyli odradzanie się z popiołów – i przyrody, i człowieka, Starhawk podejmuje w kontynuacji książki, czyli w „The City of refuge”. Powiem tyle: równie dobra, jak część pierwsza z przepięknym, przepięknym wątkiem Świątyni Miłości i tego, jak za pomocą seksu(alności) i miłości, czułości można pomóc odzyskać człowiekowi jego zniszczone piękno i ukoić jego ból. Obie książki polecam miłośnikom i miłośniczkom SF a także ludziom siedzącym w głębokiej adaptacji, ruchach takich jak Extintion Rebellion itp. – obie te książki to gotowy manual rewolucji. I pamiętajcie: „prawdziwy rewolucjonista jest kierowany głębokim poczuciem miłości”!
I znów powieść, a raczej opowieść. Na dodatek tantryczna, magiczna, pełna znaczeń i głębi. Po tym jak zaczytałam „Piąty święty żywioł” tak, że zaczęły z niego wypadać kartki, Kasia Toffel z wydawnictwa Świadome życie przysłała mi plik wydruku, bo książka wtedy jeszcze nie była wydana. A ja dostałam egzemplarz recenzencki. Objechałam z nim pół Europy i czytałam jak kryminał. Był kolejną osłoną duchowej seksualności, która łączy się z magią, życiem i śmiercią, ciałem, seksem i orgazmem. To właśnie wtedy jesienią 2014 roku zaczynałam pisać swoją książkę „Uniesienie spódnicy” i pisałam, robiąc sobie przerwy na kolejne czytanie „Tantry szeptem”. O ile u Starhawk wydarzenia działy się w przyszłości i były fikcyjne, o tyle u Gitamy akcja rozgrywała się w przeszłości, ale wydawało się, że są odbiciem prawdziwych zdarzeń – może takich sprzed lat, a może sprzed tysięcy lat. Pokochałam główną bohaterkę Pemę, która jako młoda kobieta straciła męża i została z ich malutkim synkiem. Pokochałam jej odwagę, aby pójść za swoim snem i także jej strach przed tym, aby się ponownie zakochać.
Szamanka na szpilkach
Tak bardzo jak kiczowaty wydał mi się tytuł tej powieści, tak bardzo wciągająca była dla mnie jej treść. Ją też przeczytałam powielekroć, chociaż koleżanka pożyczyła mi ją ze słowami „To harlekin o ajahłasce”. Czytałam więc ten harlekin i im bardziej czytałam, tym mniej mi się wydała harlekinem, a bardziej historią współczesnej szamanki, Anny Hunt, Angielki, która lubiła chodzić w butach na wysokim obcasie, a która urodziła się nie do tego, aby być dziennikarką, ale szamanką. O tym dowiedziała się już wtedy, gdy jej dziennikarska kariera w Londynie była rozpędzona a gdy nawyki i nałogi spłycały jej życie coraz bardziej. Choroba, której nie mogła wyleczyć rzuciła ją do Peru, a ja zaczytywałam się w historii kobiety „stąd”, która mimo że urodzona i wychowana w Europie, dała sobie prawo do stania się kimś innym niż wyznaczył jej to „cywilizowany świat” – do stania się sobą, szamanką, uzdrowicielką. Była mi bardzo-bardzo bliska. Tym, co lubią czytać, powiem jeszcze, że na samym końcu książki jest opis wspaniałej miłości zwierząt mocy szamana i szamanki. Żadne tam harlekinowe pitu-pitu o gorącym seksie, który prowadzi do ołtarza, tylko szamańska moc!
Ania z Zielonego Wzgórza
To akurat książka, w której nie widziałam absolutnie nic ciekawego, gdy kazano nam ją czytać. W liceum zaś odkryłam książkę o najmłodszej córce Ani „Rillę ze Złotego Brzegu”. „Ania” trafiła do mnie dopiero po latach, gdy różne tam majndfulnesy i medytacje stały się modne jak tantra, a ja pozwoliłam sobie czuć. Dopiero wtedy zauważyłam, jak wiele czującą istotą jest Ania, ile w niej zachwytu, radości życia, wrażliwości i piękna, jak bardzo potrafi przeżywać każdy piękny poranek i zachód słońca, w jak głębokiej więzi jest z każdym drzewem, kwiatem i trawką, jak bardzo potrafi dopatrzeć się piękna i wyjątkowości w każdej zwykłej rzeczy (jak Miron Białoszewski!) i jak wiele miejsca ma na bycie sobą, nie idealną sobą, na bycie złą, smutną, zdruzgotaną, pogrążoną w otchłani rozpaczy. Jak wspaniałą kochanką, jak bardzo seksualną i zmysłową kobietą może być tak głęboko czująca istota? O tym, ile seksu, miłości i czułości miała w życiu Ania, (nie) dowiadujemy się z następnych tomów. Ostatecznie była matką chyba siedmiorga czy ośmiorga dzieci, musiała się więc dość często kochać (?). Niestety, „Ania z Zielonego Wzgórza” powstała w czasach, kiedy dziewczętom nie wolno było pisnąć nawet o miesiączce. Dlatego też w całym cyklu o Ani nie ma ani jednej sceny miłosnej poza sceną pierwszego z Gilbertem pocałunku. Żałuję. I wierzę, że „gdyby Ania z Zielonego Wzgórza świętowała swoją pierwszą miesiączkę, nazwałaby ją różaną zorzą”… ale to już inna historia i po jej resztę odsyłam do „Uniesienia spódnicy”.
To w zasadzie nie jest jedna książka, tylko cały cykl. Tych książek jest z 50 i są nędznej jakości czytadłami, jakie w latach 90. były w Polsce sprzedawane w kioskach ruchu. Ale dla mnie były bramą do świata seksualności i magii. Aby wiedzieć, co to za rzecz, wystarczy przeczytać którykolwiek tom z serii… bo wszystkie są w zasadzie na jedno kopyto. I tak – taka właśnie książka mnie ukształtowała, bo właśnie w tych latach 90., gdy byłam 12-nastolatką, gdy w Polsce wprowadzono zakaz aborcji oraz religię do szkół, o sekretach seksualności dowiadywałam się od Margit Sandemo. I bardzo, ale to bardzo mi się ta wiedza podobała. Co prawda w książkach Margit nigdy nie padały taki słowa jak „wagina” czy „łechtaczka”, ani też jej bohaterki – w przeciwieństwie do bohaterek Gitamy – nie były adeptkami tantry, ale były tak zmysłowe i pozytywnie nastawione do seksualności, jak się tylko dało. I pierwsze moje wyobrażenia o seksie wzięły się z jej książek. A były to obrazy pełne miłości, namiętności, pożądania i bliskości. To, co u Margit podoba mi się niezwykle, to fakt, że jej bohaterowie często równie mocno się kochają, co pożądają. Nie ma tam rozbicia na madonnę i ladacznicę. Każda jej bohaterka to ladacznica! I prawie każda – czarownica.
Z wody i ducha
I w końcu książka, którą napisał mężczyzna… A na dodatek szaman z Burkina Faso. To książka, która kilka lat temu zrobiła na mnie duże wrażenie. Cóż mogę powiedzieć – Bettelheim by tę książkę uwielbiał, ponieważ Malidoma opisał w niej część swojej inicjacji, swojego rytuału przejścia. Ta książka opowiada o jego drodze od bycia dzieckiem do stania się świadomym mężczyzną. Tym świadomym mężczyzną stał się dość późno – bo miał już około 20 lat. Brzmi dziwnie? To jedynie wierzchołek góry lodowej. Aha, jeszcze jedna rzecz – bardzo lubię to, co jego dziadek mówił o seksie i deszczu.
Moja książka-przeznaczenie, marzenie, żmudna praca. Wisiała nade mną przez lata – zaczęta, rozgrzebana, nieskończona, wciąż pisana i pisana… Co to był za ból mieć nieskończoną książkę! W końcu zaczyna do mnie docierać, że ją wydałam – bardzo dziwne uczucie. Mam satysfakcję, że mimo wielu zastojów, zwątpień i wahań, dopisałam do końca i puściłam w świat. I bardzo miło będzie ją znaleźć w bibliotece, obecnie jest już do wypożyczenia z niektórych bibliotek MBP we Wrocławiu (juhu!). Nadając jej tytuł, myślałam właśnie o Bibliotece Aleksandryjskiej i o rytuale ana-suromai (tak jest – uniesienia spódnicy!), który podobno tam się kiedyś odbywał.
A Tobie jakie książki zmieniły życie? 🙂
Czytając ten Twój wpis zdałam sobie sprawę, że moje życie zmieniły
książki podobne do tych z „Sagi ludzi lodu”, tylko zatytułowane „Raija ze śnieżnej krainy”.
To było w czasie liceum, kiedy miałam wyrąbane na czytanie, szczególnie lektur.
I nagle taką książkę uratował tata przed spaleniem (fajna analogia, bo główna bohaterka
jest trochę wiedźmą i żyje w „tamtych czasach”). Postanowiłam ją przeczytać
i wpadłam, bo okazało się, że tych tomów jest tyle… Ale przebrnęłam. I do tego stopnia
się wkręciłam, że zamarzyłam o Norwegii, o podróży tam. Zaczęłam też czytać literaturę
norweską i wszystkie książki poświęconego temu krajowi. Co więcej, to na co zwróciłaś
uwagę, te bohaterki mają takie naturalne podejście do seksualności, do swojego ciała.
To było mi zupełnie obce, w końcu byłam bardzo wierząca i praktykująca wówczas :).
Ale zapragnęłam być taką silną kobietą jak tytułowa Raija.
Cześć! Nie wiem, czy teraz sięgnę po opowieści o Raiji, ale… pociąg do Norwegii rozumiem! Też mi zostało. 🙂