Choć mam uprawnienia trenerskie i jestem sex coachem, nie nazwałabym siebie nauczycielką. Jestem bardziej Mamą Karo, starszą kobietą, doświadczoną na seksualnych ścieżkach, której towarzystwa większości z nas tak brakowało podczas naszej seksualnej edukacji.
Voca Ilnicka: Ty – kobieta z trójką dzieci – prowadzisz szkołę Seksu i Miłości. Dość niecodzienna profesja…
Karo Akabal: Tuż po trzydziestce moje poukładane życie runęło, jak domek z kart. Runęło, bo zaczęłam grzebać. No i się dogrzebałam. Zbudowany dom, małżeństwo, dzieci, prosperujący biznes – wszystko to nie dawało mi satysfakcji, choć powinno. Tak mi przynajmniej mówiono. Ale ja nie byłam szczęśliwa. Niby wszystko było OK, ale nie do końca. Chciałam czegoś więcej. Szukałam. Pierwsze, co odkryłam, to romanse mojego męża. A potem to już poszło.
W obszarze seksualności zaczęłam szukać najpierw dla siebie. Bo w najtrudniejszym momencie w całej tej smutnej historii doświadczyłam czegoś niezwykłego. Ciągnięta jakąś dziwną siłą wdrapałam się na kamień, stanęłam na jego szczycie, wystawiłam twarz do słońca a moje ciało przeszył najsilniejszy orgazm, jaki kiedykolwiek przeżyłam. Wziął się znikąd. Ze mnie. Ze słońca. I sprawił, że po raz pierwszy od wielu lat poczułam się dobrze. I to uczucie nie minęło ani za godzinę, ani nawet po kilku dniach. Zostało we mnie do dziś.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to było. Ale obiecałam sobie, że się dowiem. Ale że skojarzyło mi się z seksem – to zaczęłam szukać w tym zakresie. I zaczęła się moja kilkuletnia jazda bez trzymanki. Poznałam różne zakamarki ludzkiej seksualności. Większość sprawdziłam na własnej skórze. Uczyłam się od seksuologów, mistrzów tantry, seksualnych szamanów i praktyków BDSM. Po drodze skończyłam Szkołę Trenerów Non Violent Communication i studia sex coachingu.
Odnalazłam moc seksu. Wciąż jestem w tej podróży, ale w pewnym momencie poczułam, że mogę innym towarzyszyć na tym odcinku, który sama przeszłam. I tak powstała Sex & Love School.
V.I.: Skąd w ogóle Twój pomysł na to? W dzieciństwie marzyłaś, żeby być nauczycielką?
K.A.: W dzieciństwie chciałam być archeologiem albo pisarką. Skończyłam wydział teoretyczny na Akademii Teatralnej, produkowałam przedstawienia i festiwale teatralne. Robiłam w tzw. kulturze. A potem przez wiele lat w marketingu. Pomysł ze szkołą pojawił się, kiedy sama dla siebie okryłam coś, czym pragnęłam podzielić się z innymi. I wróciłam też do pisania.
V.I.: Co dla Ciebie jest tak cennego w seksualności, że postanowiłaś podporządkować temu całe życie, żeby szukać „Graala”?
K.A.: Podczas moich poszukiwań odkryłam, że seksualność jest energią, którą mogę zasilać wszystko to, co dla mnie ważne. Że w swoim ciele, w podbrzuszu mam źródło mocy. Odnawialne, ekologiczne i cudowne w smaku. I tylko moje.
V.I.: Niektóre kobiety – matki – jak Ty – w pewnym wieku postanawiają „zamknąć sklepik” i poświęcić się rodzinie. Czy to też Twoja historia i czy takie kobiety trafiają też do Twojej szkoły?
K.A.: Z mojego doświadczenia wynika, że rzadko robią to świadomie. Częściej sklepik po prostu się „sam” zamyka i nie wiemy dlaczego. Racjonalizujemy, że to dlatego, że nie ma czasu, że zmęczenie, że dzieci, obowiązki …
I tak, to jest też moje doświadczenie.
Przez lata myślałam, że taka jest kolej rzeczy. Chwile namiętności a potem rutyna. A tu taka niespodzianka!
V.I.: A jaka jest taka typowa „uczennica” u Ciebie?
K.A.: Jest taka, jak ja 10 lat temu. U której niby wszystko układa się świetnie, ale ona z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie czuje się spełniona. Realizuje plany, które miały jej przynieść satysfakcję – praca, rodzina, związek, wakacje – ale czuje coraz większe rozczarowanie.
I kiedy kolejny weekend w spa, zaliczony triathlon czy wakacje na Bali nie poprawią jej jakości życie – to wtedy trafia do mnie.
V.I.: Ten wywiad przeczyta sporo kobiet, które nigdy nie przyjdą do Ciebie na zajęcia. Co byś im chciała powiedzieć?
K.A.: Że seks to nie tylko to co robią w sypialni. Że seks to nie tylko ten cały spektakl, który odgrywają w sypialni z partnerem czy partnerką. Że seks towarzyszy im 24 godziny na dobę, każdego dnia, przez całe życie. I że seks się liczy.
V.I.: Pamiętam Cię z czasów, kiedy byłaś „jedynie” asystentką innej nauczycielki. I to nie było tak dawno temu. Czy naprawdę przez kilka lat człowiek może się tak rozwinąć, żeby zakładać szkołę i uczyć innych?
K.A.: No cóż, prowadzę szkołę, ale to dziwna szkoła. Robię lekcje i wykłady, ale na początku każdej z nich mówię – nie wierzcie mi na słowo. Pokazuję ścieżki, zadaję pytania i towarzyszę w nurkowaniu w głąb siebie. Przez ostatnie kilka lat przemierzyłam pół świata. Nie raz obiłam sobie tyłek i poparzyłam łapki. Przez te pół świata, które sama przeszłam, potrafię przeprowadzić innych.
Drugie pół pozostaje wciąż podniecającą tajemnicą i kiedy tam się zapuszczam z moimi studentkami – zawsze mówię: w ten las wchodzimy ramię w ramię. Nigdy tu nie byłam i nie wiem, co tam znajdziemy.
Choć mam uprawnienia trenerskie i jestem sex coachem, nie nazwałabym siebie nauczycielką. Kiedy uczę tajników ars amandi to może tak. Ale kiedy towarzyszę innym kobietom w odkrywaniu własnych pragnień, budzeniu swojej seksualnej natury jestem bardziej Mamą Karo, starszą kobietą, doświadczoną na seksualnych ścieżkach, której towarzystwa większości z nas tak brakowało podczas naszej seksualnej edukacji.
Mam też ogromne wsparcie w środowisku ludzi, którzy profesjonalnie zajmują się seksualnością.
Jestem częścią projektu Global Love School, w ramach którego wraz z ludźmi z całego świata pracujemy nad własną seksualnością i pracą, którą wykonujemy dla innych.
V.I.: Dlaczego akurat Sex and Love school? Czy to znaczy, że miłość i seks są nierozdzielne? Wiesz, to może brzmieć, jak z katechezy: „seks tyko z miłości” albo wręcz: „seks tylko po ślubie”.
K.A.: Gorąco promuję seks tylko z miłości. Z miłości do siebie. W tym sensie seks i miłość są nierozłączne. To banał, ale jeśli nie kochamy siebie to możemy sobie seksem zrobić krzywdę.
V.I.: A o co chodzi z przyjemnością – wszystko, co robisz, jest z nią związane: trening przyjemności, kwadrans przyjemności, itp. Nie słyszałaś nigdy, że najpierw obowiązki?
Czekaj, czekaj … było coś takiego, jak przez mgłę sobie przypominam.
To taki pomysł, że najpierw musisz zrobić 1532 rzeczy ze swojej „to do list” a potem wreszcie możesz zalec przed telewizorem z kieliszkiem wina w dłoni?
Znam, próbowałam, nie działało.
Spróbowałam więc na odwrót. Najpierw przyjemności, potem obowiązki. I bingo!
Nasycony przyjemnością organizm efektywnie odfajkowuje punkty z listy, wyrzucając przy okazji te zbędne (tu przyda się samolubstwo!).
Wiem, że to brzmi jak bajka, ale naprawdę działa. I co ciekawe, produktywność jest efektem ubocznym. Bo wymyślając trening przyjemności chciałam stworzyć codzienną praktykę, na którą znajdzie się miejsce w każdym napiętym grafiku. Wiedziałam już, że przyjemność nie stoi wysoko na liście życiowych priorytetów, zwłaszcza u kobiet (i mam tu na myśli głęboką, satysfakcjonującą przyjemność a nie łechtanie w brzuchu po zakupie nowej torebki czy na myśl o weekendzie w spa). A to właśnie przyjemność otwiera drogę pożądaniu. Trudno czerpać satysfakcję z seksu, jeśli się ma niską tolerancję na przyjemność.
Czy wiesz, że mnóstwo kobiet nie jest w stanie znieść pół godzinnej sesji zmysłowych pieszczot w wykonaniu partnera? Pieszczot, które mają być czystą przyjemnością bez konieczności „dojścia”. Kobiety twierdzą, że to je irytuje, że czekają kiedy to się skończy, że chciałyby już przejść „do rzeczy” i żeby już było „po wszystkim”. To właśnie jest efekt niskiej tolerancji na przyjemność. Organ nieużywany zanika.