Nie widziałam nigdy w tamtej poczekalni kobiet, których ciąża była wynikiem „rozrywkowego” stylu życia.
„Czarne marsze” przetaczają się przez miasta i miasteczka Polski, a ja ciągle nie wierzę, że coś się zmieni w podejściu do tradycyjnej roli kobiety.
Jestem lekarzem i przez całe życie patrzę na zmagania kobiet z „tradycją”. Praktyki podyplomowe odpracowałam w powiatowym szpitalu na Kaszubach. Był to czas, kiedy
aborcja była legalna do 12. tygodnia ciąży. Zabiegi były wykonywane w szpitalu codziennie. Ginekologami w naszym szpitalu byli wyłącznie mężczyźni.
W tym czasie prawdopodobnie praktykował już jako ginekolog dr Chazan – nie dziwię się, że ma do dziś tak głęboki uraz po tej „pracy”. Zabiegi wykonywali wszyscy ginekolodzy według grafika – nie było „klauzuli sumienia”. Jako stażystka wolałam rozmawiać z pacjentkami w poczekalni, niż asystować przy zabiegach, które były wykonywane po podaniu jedynie pyralginy, co nie uśmierzało bólu.
Do dziś pamiętam tamte kobiety; smutne, zmęczone, zawstydzone, biologicznie postarzałe, ale wolne w swoim postanowieniu.
To zawsze były dla nich decyzje trudne, ale podejmowane w obronie poprzednich dzieci i w interesie całej rodziny. Mężczyźni nie mieli już nic do powiedzenia. Mąż, przyjaciel ani ksiądz „nie będzie przecież chodzić z brzuchem 9 miesięcy”- mówiły z siłą, którą dzisiaj kobietom chcą odebrać ustawodawcy. One wiedziały, że większość ojców właściwie nie chce tych dzieci. Chcieli mieć poddaną sobie kobietę, niewolnicę ciąż, domowych obowiązków i kolejnych dzieci. Istniała cicha umowa: mężczyzna robi, co chce, a kobieta może „poradzić sobie z problemem” – czasami łaskawcy dawali nawet pieniądze na „lepszy” zabieg. Tamte kobiety chętnie z nami (stażystkami) rozmawiały o swoim życiu, bo chciały się wytłumaczyć ze swoich decyzji, opowiedzieć o swoim własnym piekle. Lekarze ginekolodzy o nic nie pytali, nie rozmawiali z kobietami – nie było o czym. „Usługa” była państwowa, należała się i już! Wiele kobiet przychodziło na zabieg co dwa-trzy miesiące i to też nikogo nie obchodziło.
A za historią każdej z tych kobiet kryło się właśnie tradycyjne polskie piekło, w którym karty rozdawali mężczyźni. Mąż, przyjaciel lub przypadkowy „chętny” używali tych kobiet według swoich potrzeb, bez zaprzątania sobie głowy zabezpieczeniami.
Dlaczego się zgadzały?
Bo będzie ją podejrzewał, że już go nie kocha i nie chce jego dziecka (niektóre miały już 10-12 dzieci); bo pójdzie „na baby”, wyda pieniądze i przyniesie chorobę; bo to na przeprosiny; bo znowu przyszedł pijany, a ona nie chciała, żeby awantura obudziła dzieci; bo to jej ślubny obowiązek; bo chciała wierzyć, że ktoś ją pokochał od pierwszego wejrzenia i chce od niej dowodu miłości; bo ksiądz na spowiedzi powiedział, że nie wolno odmawiać; bo tak pokornie ulegały babki, siostry, sąsiadki i matka, która też miała 13 dzieci.
Zbierając wywiad lekarski od tych kobiet, dowiadywałam się, że gdyby nie aborcje, niektóre z nich miałyby w życiu tylko jedną – pierwszą –
miesiączkę, potem już tylko „naturalna antykoncepcja”, czyli CIĄŻA! I tak do menopauzy, kiedy wpadki też się zdarzały, ale wtedy najczęściej kobiety przychodziły za późno – długo oszukiwały się, że to przekwitanie. Te tragedie były równie przejmujące.
Kobiety, wycieńczone wieloma ciążami i obowiązkami rodzinnym ponad siły, często umierały w czasie ciąży lub porodu – nie było dla nich ratunku. Zostawały dzieci często już z własnymi dziećmi – koszmar!
Nie widziałam nigdy w tamtej poczekalni kobiet, których ciąża była wynikiem „rozrywkowego” stylu życia. Profesjonalistki miały swoich ginekologów i w razie wypadku przy pracy prywatne zabiegi w pełnym komforcie. Miały też leki antykoncepcyjne niedostępne wtedy dla większości kobiet.
Czasy się zmieniają, ale bardzo powoli. Od mojego stażu minęło 40 lat. Jest kompromis aborcyjny – teoretyczny. Podziemie aborcyjne to oczywistość. Ktoś powie: kobiety są teraz bardziej wyzwolone, nie są już tak zależne od mężczyzn, od Kościoła, od tradycji. Czy na pewno? Czy kobiety w swoim heroizmie nie dodały sobie do tradycyjnej roli jeszcze pracy, nauki, kariery zawodowej? Czy mężczyźni przestali je traktować przedmiotowo? Dlaczego kobiety muszą walczyć o prawo do własnego ciała w „czarnych marszach”? Dlaczego muszą wyjeżdżać za granicę, żeby pokierować swoim życiem po swojemu?
Czytałam reportaż, w którym doświadczony polski ginekolog powiedział ze smutkiem o klinikach aborcyjnych w Niemczech: „Kobiety, które tu przyjeżdżają, nie boją się o swoje życie i zdrowie, boją się, żeby się nie dowiedział proboszcz i mąż”. Nadal kobiety są w tej trudnej życiowej sytuacji same i zaszczute, nawet jeżeli są wyzwolone, to wyłącznie do pracy i nowych obowiązków.
Dlaczego mężczyzna, który ma tylko kota, może bezkarnie powiedzieć, żeby kobiety rodziły „uszkodzone” dzieci? Bo to będzie przecież wina kobiety, że nie potrafiła urodzić zdrowego dziecka; niech cierpi i niech patrzy na cierpienie dziecka – tak chcą mężczyźni!
A my co? Nadal ich „kochamy”, ubieramy się na czarno i „walczymy”! O co? Z kim? To przecież nasz kraj, nasze decyzje!
Myślę po latach, że tamte kaszubskie kobiety znalazły rozwiązanie – mówiły nam, młodym, naiwnym stażystkom: „Moja ciąża to moja sprawa i żaden chłop nie będzie mi nic kazał!”.
Zamiast na „czarnym marszu” chciałabym zobaczyć Polki kolorowe, roześmiane, wolne, zalotne, może nawet trochę frywolne i nieliczące się z tradycyjną rolą w tym piekle. Mężczyźni mogą sobie zatrzymać to piekło na wyłączność, za wszystkie grzechy, które popełnili, choć wydaje im się, że nikt o nich nie wie.
autor: Dorota Kuklińska-Janiak