Zakupy w sex shopach kojarzą się zazwyczaj z lekkim wyuzdaniem – no, może nie wam, drogie Czytelniczki (i Czytelnicy), bo wy jesteście wyzwolone, oświecone i w ogóle – światowe damy, ale same przyznacie, że jeszcze coś w nas z takiego myślenia zostało.
Trochę starsze userki pewnie pamiętają te sex shopy z lat 90., w których można było dostać tylko tandetne wibratory oraz nieładną bieliznę…
Łechtaczki przodem
Od czasów wynalezienia pierwszego wibratora do masażu medycznego (a wymyślił go młody doktor Mortimer Granville) minęło ponad sto lat, a wibratory nie przypominają już suszarek do włosów, ani też nie są podłączane do prądu. Powoli, wraz z pojawieniem się kobiet mających coś do powiedzenia na temat seksu i przyjemności, gadżety ulegają wielkim zmianom.
Otóż – dla wielkich elegantek – wymyślono klips na łechtaczkę. Tak, drogie panie, wcale was oczy nie mylą. Już nie musimy przekłuwać uszu, żeby nosić biżuterię. A z kolei dla romantyczek w sprzedaży pojawił się… motylek. Słodkie, prawda? Na dodatek nie trzeba go przebijać szpilką, żeby wystawić w swojej gablotce. Bowiem motylek zaopatrzony w paski nigdzie nam nie odfrunie. Przysiądzie leciutko na naszej klitoris i będzie pieścił skrzydełkami. Nawet w miejscu publicznym. Ale takie zabawy to już dla bardziej perwersyjnych romantyczek;)
Idąc dalej tym tropem, wśród kolekcji „wszystko dla łechtaczki” znajdziemy również coś dla oszczędnych. Wibrator a la lata 70. wręcz za grosze. Być może takich „aparatów do masażu” używały nasze feministyczne siostry za czasów rewolucji seksualnej? Biały mały, rowkowany wibrator już chyba na zawsze będzie mi się kojarzył z tamtym okresem. Jest taki…. klasyczny! No, to jest coś wprost coś dla oszczędnej damy.
Co prawda wielu naukowców (to wszystko faceci!) twierdzi, że punkt G znajduje się na końcu słowa shopping, ale my wiemy, że to tylko pół prawdy. Więc jeśli już same wybierzemy się w podróż odkrywczą w poszukiwaniu punktu G (do znalezienia którego wystarczy nam tylko dobra wola i wskazujący palec), to posłużyć możemy się również takimi zmyślnymi narzędziami, jak wziernik (czy to sprawiedliwe, że naszą własną waginę ogląda najczęściej ginekolog?!), czy też wibrator punktu G. Jeśli da się go wymasować (ten punkt), to znaczy, że istnieje:)
Pożreć patriarchat!
Dla tak zwanych modliszek w nowoczesnym sex shopie znaleźć można klika fallicznych artykułów, które idealnie nadają się do zjedzenia bądź zniszczenia. Weźmy taką koktajlową słomkę w kształcie penisa i złammy ją! Pogniećmy, porwijmy i potnijmy nożyczkami!
A kiedy już nasycimy się swoim tryumfem, możemy przejść do dania głównego i… pogryźć, a następnie zjeść żelkę-penisa. Jeśli któraś z was jednak nie odnajduje w sobie tej krwiożerczej modliszki, penisa-żelkę może po prostu possać. Takie żelki to w końcu smak dzieciństwa. Jeśli przypadkiem znajdą je wasze dzieci – wyjedzą wszystkie cukiereczki, zanim się zorientują, jaki jest ich kształt. A poza tym żelki są dobre na kości, więc wszystkim wyjdzie na zdrowie.
Koniec orgii
A gdy już nasycimy zmysły, zmęczymy się poszukiwaniem, oglądaniem i stymulowaniem, możemy przebrać się za Królewnę Śnieżkę (tak, wiem, że wiele z nas uważa to za zbyt dziecinne, ale w seksie możemy pozwolić sobie na wszystko), pokojówkę a nawet oblubienicę i pójść spać. Jeśli zaś nie mamy towarzystwa na tę noc, zawsze sięgnąć możemy po dmuchanego przyjaciela (lub przyjaciółkę). Dla tych zaś, które nie chcą do łóżka zapraszać dmuchanych lal wersja soft – wałek z kołdry.
A więc, kochane, wyruszajcie na spotkanie z własną fantazją! Dajcie zawrócić sobie w głowie! Pławcie się w tiulach i rozkoszy! Hajda na sex shopy!
Artykuł sponsorowany przez sklep Pinklove.pl