Maria Magdalena
Dlaczego nie zrobiłam zakupów? Cóż, gdybym była bardziej przewidująca, najpierw poszłabym na zakupy, a potem na pocztę odebrać paczkę. Zrobiłam dokładnie odwrotnie, myśląc sobie, że w drodze powrotnej wstąpię tu i tam i kupię to i owo.
Niestety, gdy już paczka z tajemniczą zawartością w środku znalazła się w moich rękach, jakiekolwiek zakupy przestały mieć znaczenie, chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu, odpakować, obejrzeć, wypróbować.
Po rozpakowaniu pudełka – pierwszy zachwyt. Bo Kaya jest piękna. Przynajmniej mi się bardzo podoba. Niebieska, a w dotyku cudownie aksamitna i delikatna. Trochę popowa w swojej kolorystyce i kształtach, trochę młodzieżowa, trochę figlarno-dziewczęca. Nie wstydziłabym się zostawić jej na stoliku nocnym obok budzika i książki. Rozmiar bardzo mi odpowiada – nie jest ani na tyle wielka, bym patrzyła na nią z przerażeniem, ani na tyle mała, bym musiała zastanawiać się czy cokolwiek poczuję.
Po pierwszym zachwycie przyszła pierwsza konsternacja. Zasilanie – dwie baterie AAA. Których w zestawie nie ma. Rzucając więc słowami, wśród których dominowały określenia na panie lekkich obyczajów i męskie narządy płciowe, poszłam do sklepu po baterie. Przy okazji zrobiłam wcześniej zaniedbane zakupy, więc chociaż taka korzyść.
Baterie włożone, pora Kayę uruchomić i zobaczyć, czy rzeczywiście jest tak cicha, a jednocześnie ma taką moc, jak obiecuje producent.
Sam wibrator jest – jak już pisałam – cudownie gładki w dotyku. Ma specyficzny, bardzo słabo wyczuwalny zapach, mnie akurat nie przeszkadza, choć nie jest to zapach z kategorii „pięknych”. Kaya, mimo że tak delikatna i gładka, jest bardzo twarda, co, nie wiedzieć czemu, było dla mnie pewnym zaskoczeniem (może dlatego, że mój poprzedni wibrator był dużo bardziej miękki). Wypustka służąca do masowania łechtaczkijest też dość twarda na końcu, ale w miejscu połączenia z wibratorem odgina się i jest sprężysta, dzięki czemu intensywnie wibruje.
Kaya na jednym z boków ma trzy małe kwadratowe guziczki, pokryte – tak jak cały króliczek – specjalnym silikonem. Pierwszy guzik służy do włączania (trzeba go dłużej przytrzymać) i zwiększania siły wibracji, drugi do zmiany trybu wibracji, trzeci – do zmniejszania siły wibracji i wyłączania wibratora. 12 trybów i 7 stopni regulacji wibracji sprawia, że pewnie każda kobieta znajdzie to, co lubi najbardziej – jest kilka trybów o różnej częstotliwości i sposobie pulsacji, są też takie, w których wibruje sama wypustka lub tylko trzon. Nic, tylko wybierać, przełączać i bawić się.
Choć z tym przełączaniem różnie bywa. Owe trzy guziczki służące do regulacji są co prawda dość dobrze wyczuwalne pod placami, ale dość małe i umieszczone blisko siebie. W praktyce oznacza to, że może się zdarzyć naciśnięcie nie tego guzika, który byśmy chciały, i w efekcie na przykład zamiast zwiększonych wibracji nagle i niespodziewanie zmienia nam się sposób wibrowania. Nie jest to najprzyjemniejsze uczucie. Można oczywiście dokładnie namacać guziczki palcem, ale to z kolei oznacza, że przez chwilę, zamiast skupiać się na swoich doznaniach, skupiam się na macaniu guzików. Co kto lubi.
Producent reklamuje Kayę jako niezwykle cichą. Cóż, nie znam się za bardzo na głośności wibratorów. Sprawdziłam – Kaya jest na pewno bardziej cicha niż mój poprzedni wibrator (nic w tym dziwnego, bo był to tani no-name kupiony w przypadkowym sex-shopie), jednak nastawiona na maksymalną siłę wibrowania wydaje dźwięk, który trudno pomylić z czymś innym. Nie jest to jednak dźwięk, który byłby słyszalny w innym pokoju (specjalnie sprawdziłam), a już na pewno nie spod kołdry. Być może cicha praca wibratora wynika po prostu z tego, że nawet najsilniejszy tryb wibracji nie jest szczególnie mocny. Dla mnie na pewno nie na tyle mocny, by pospadały mi kapcie, choć wystarczająco mocny, by sprawić przyjemność. Znów – co kto lubi.
Podsumowując: Kaya to bardzo sympatyczny królik. Na plus – wiele trybów i regulowana siła wibracji, ciekawy design, aksamitny w dotyku silikon bezpieczny dla ciała. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Kayę łatwo utrzymać w czystości – wystarczy ją umyć ciepłą wodą z mydłem (jest wodoodporna). Na minus – nieporęczne „sterowanie” oraz – jak na mój gust – zdecydowanie za mała moc. Myślę, że to bardzo dobry wibrator dla dziewczyn rozpoczynających swoją przygodę z gadżetami, lub lubiących średnio silne wibracje. Tak czy siak, nie zapomnijcie kupić baterii!
Króliczek Pico Bong na pewno zagości na dłużej u mnie, jednak dalej będę szukała czegoś, co sprawi, że te kapcie mi wreszcie spadną. Jak znajdę – napiszę.
A dlaczego nie ugotowałam obiadu? Cóż, po tych wszystkich testach nie miałam już ani czasu, ani siły na gotowanie. 🙂