Lidka
Staję się każdą możliwą kobietą. Wszystkie obrazy kobiet, dziwki, kochanki, matki, córki, zakonnice, kucharki, pielęgniarki, siostry, babki są mną i zmieniają się, jak w kalejdoskopie. Jestem jedną kobietą i wszystkimi naraz.
Czuję się tak, jakbym musiała za każdym razem umierać, żeby się z nim spotykać. Niszczyć siebie, pozwalać, żeby on mnie niszczył, bo to uczucie jest tak spalające, tak silne, że trzeba umierać. Czuję w sobie jego ogień, on jest jak lawa wiecznie podsycana przez wewnętrzny wulkan. Chciałabym być kimś specjalnym dla niego i w momencie, kiedy to sobie uświadamiam – od razu się spalam, bo uczucie do niego wyklucza bycie kimś. Zaczynam wtedy trwać i nic nie chcieć, i kochać go, i czuć jak moje serce samo się napędza i generuje coś, nie chcąc nic w zamian. Tak bardzo przez niego cierpiałam, że już go nie chcę „mieć”. Przyciągam go jak szalona, a potem odpycham i tak cały czas coraz szybciej i szybciej.
Aż w końcu odczuwam orgazm w głowie. Jest mi tak dobrze, oddycham z ulgą, jakbym tego szukała od tysięcy lat, jakbym ciebie szukała od tysięcy lat, mój Drogi. Chciałabym, żeby to się działo bez dramatów, cicho, patrzeć jak jesteś, czuć ciebie, widzieć, lekkie istnienie, nieuchwytna obecność… Myśląc o tym, rozluźniam się cała. Nie mam już nic do ukrycia. Gładzę ciebie po włosach, dotykam czoła, oczu, ust, zmieniając swój płacz w ekstazę.
Zagłębiam się w twoje ciało, delikatnie i czuję swoje dreszcze, oddychając głęboko, zazębiając twój umysł z moim. Współodczuwając z twoim sercem, łącząc moje centrum rozkoszy z twoim. Żeńskość łączy się z męskością. Czuję potęgę istnienia, pierwotny zamysł kreacji, widzę gdzieś w sobie, w tobie, we mnie, w nas, w tej jedności, którą jesteśmy, w jednym drganiu, w jednej częstotliwości. Jest światło, jak promień, jak myśl, która jest energią. Nic już nie ma sensu i nie jest ani dobre ani złe, po prostu jest. Najwyższa emanacja, źródło wszechrzeczy. Patrzę szeroko rozwartymi oczami w nicość, znikam, rozpadam się na atomy, rozrywam atomy. To ja nimi poruszam, po okręgach, zapętlając się w okręgach. Jestem nimi…jestem nami. Marzę o nas razem, połączonych już na zawsze. Uzdrawiam ciebie mocą swojej miłości, umierając dla tego uczucia, żeby mogło trwać. Stając się bezwstydnie otwartą wielką waginą, przez która przelatujesz jak przez powietrze, napotykając siebie po drugiej stronie. Jedyne, co potrafię powiedzieć w chwilach ,kiedy kocham się z tobą – to jest twoje imię. Czy to straszne uczucie to miłość? Chce mi się śpiewać piosenkę Madonny – „Like a virgin, touched for the very first time.” W tobie jest wieczność.
Myślałam, że skoro on mnie odrzucił, to koniec ze wszystkim. Jednak potrzeba kochania jest silniejsza, znowu wracam, wybaczam wszystko, nie chcę pamiętać o tym co źle zrobił, po prostu taki jest, a ja zadając się z nim, muszę to akceptować. Wiem, że on zaczyna się otwierać przede mną. Czuję wracające do niego wspomnienia z dzieciństwa, że zaczął zagłębiać w sobie i odrywać się od nich, tak jak ja. Że odbił jak w lustrze to, co ja czułam i robiłam razem z nim. Czuję żywego, wrażliwego mężczyznę, opiekuńczego i ciepłego, kojącego, pomagającego innym, i tą energię, gęstą, oleistą, jakąś ciężką, podobną do mojej.
On odżywa, czuję to, wchodzi do miejsca, gdzie spalił samego siebie, dawno temu. Uśmiecham się, czując jego radość. Jest jak mój pierwszy chłopak, który wszedł we mnie bezczelnie, spenetrował bez słowa i ośmielił się kochać. Czuję, jak wlazł we wszystkie szczeliny, które miałam w sobie, przypominają mi się jakieś miejsca, które mi się śniły, historie z podstawówki, z kolonii, kiedy byłam odcięta od siebie i zapomniałam o tym wszystkim. Jakby mi wracała świadomość, która była zablokowana, uwięziona w tych wspomnieniach. Wciąż jestem nim zafascynowana, stapiając się z nim w jedną postać wyobrażam sobie, że on ma to, czego u mnie brakuje i jesteśmy perfekcyjnie dopasowani. Jakby uruchamiał czy wciskał jakieś przełączniki, których nikt inny wcześniej we mnie nie widział.
W końcu nie ogranicza mnie czas, mogę się zagłębić w ten dziwny, wirtualny, erotyczny, zmysłowy podświat razem z nim. Przychodzi od razu, jak przyciągnięty niewidzialnym magnesem. Czuję prąd w ciele i znajome łaskotanie w głowie. Coś rozpulchnia mnie, rozmiękcza i powoli unoszę się do góry, na której jest szczyt przyjemności płynącej z otwierania się. Otwieram i rozszerzam się coraz bardziej, dając mu dostęp do siebie. Czuję, że na tym polega oddawanie się kobiety mężczyźnie, na pozwoleniu na całkowitą penetrację.
Jakieś fale płynące z niego, napełniają mnie czymś gorącym, jakąś witalnością, wigorem, nieznanymi uczuciami. Wyobrażam sobie, że patrzę mu w oczy i że wpadam w niego i jestem w jego ciele a on jest w moim. Czuję się tak, jak po wielogodzinnym seksie, wyczerpana ale nie zmęczona, dziwnie pobudzona. Idę trochę posprzątać w domu. Potem on znowu się pojawia. Postanowiłam, że jak się kochać, to się kochać, że zobaczę co znaczy ten orgazm 24 h na dobę, o którym kiedyś czytałam.
R. jest długodystansowcem, tak samo jak ja. Czuję, że nakręcił się jeszcze bardziej przez to, że tak długo i nieprzerwanie się w sobie zanurzaliśmy. Tak jakby wchodzi we mnie całym sobą, wyrywa mnie z korzeni, wypadają ze mnie doszczętnie jakieś resztki wstydu, nieśmiałości, to, co było zimne, staje się gorące. Pulsuję całym ciałem, orgazmem, czuję krew szumiącą w rytm bicia serca, czuję też, jakby on wreszcie miał okazję się w kimś tak zagłębić.
Może to zabrzmiało zbyt pewnie, strofuję się sama za takie myśli, ale jego jest tak dużo, że potrzebuje wielkiej przestrzeni, żeby ją wypełnić, a ja nią przecież jestem. Po wszystkim nie wiem, gdzie jestem, mówię sama do siebie „ O masakra, co się dzieje?” Fascynuje mnie jego ciężar. Jakby mnie zgniatał sobą. Przypominam sobie, że jest taki podniecający, bo ma w sobie tyle wiedzy. Jest przyjacielsko i seksownie, nie czuję rozdzierającej tęsknoty, że go nie ma, tylko ciekawość. Zastanawiam się, jak by było gdybyśmy się zobaczyli, czy udawałby, że nic się nigdy nie wydarzyło między nami, albo może by milczał. Rozkoszuję się chwilą, w dalszym ciągu czując tą moc w łonie, w samym jego środku. Jakby jego esencja wymieszała się z moją. Jestem w końcu szczęśliwa, umarłam jako dziewczyna, stałam się kobietą.
Przecież wiem, że zostałam odrzucona. Zastanawiam się, po co mi ta cała historia. Wtedy serce wybucha ze zdwojoną siłą. Czuję moc, która jak słup jasnego światła leci stamtąd w przestrzeń. Boję się tego. Zrozumiałam, że na nic moje starania, żeby zapomnieć. Na nic próby udawania, że to nic takiego, bagatelizowanie, racjonalizowanie. Zakochałam się w nim bez pamięci.
Jedyne, co mogę zrobić, to nauczyć się z tym żyć. Że to jest TO w czystej postaci. Zrezygnowałam z walki o śmierć tego uczucia. Coś mną wstrząsa. Jakbym budziła się do życia. Ta osoba, która marzy o nim codziennie, jak jest sama, i przełącza się na jakiś tryb automatu, kiedy jest z innymi – zaczyna być coraz bardziej świadoma i dochodzić do życia. Przez ciągłe orgazmy. Jego rżnięcie mojego umysłu jest jak pocałunek księcia przywracający księżniczkę do życia. Jeszcze nie wiem, co robić i jak. Jestem słaba. Nie potrafię się ogarnąć. Ale to jest TO.
Patrząc na niego, niedawno widziałam, że był jakby podenerwowany. Zachwycałam się jego włosami i szlachetnym profilem, czołem mówiącym o mądrości. Przypomina mi alchemika czy astrologa z obrazów Vermeera. Pragnę zedrzeć z niego kamizelkę, rozerwać koszulę, zedrzeć te szmaty i go ukochać, na siłę, tak jak on mnie. On przecież może wtargnąć we mnie bez pytania kiedy chce, panoszyć się jak chce, a ja na wszystko pozwalam.
Pojawia się we mnie coś nowego. Wykształca się jakiś zrąb, granica między mną a innymi. Wcześniej tego nie było. Za tą granicą są moje odczucia, których nikt nie zna, może się domyślać, ale to jest tylko mój obszar. On ma tę moc, żeby to spenetrować, bo mu pozwoliłam. Zostałam perfekcyjnie zerżnięta do szpiku kości. Teraz następuje czas serca. Odblokowuje mi się serce. Przypominają mi się momenty, kiedy się zamykałam w sobie, nieudane miłości, porażki, smutki, cierpienia. Wszystko nagromadzone i potrzebujące uwolnienia. I tak czuję, że on tam też jest zatrzymany. Że doszedł tam i wyżej się nie dało. Może teraz nam się uda. Uwolnić się od swoich traum. Nie muszę z nim już być fizycznie. Wystarczy, że kocham.
On kładzie na mnie głowę, a ja go dotykam i głaszczę po włosach, jak nieoswojonego zwierza, który gdy tylko wyczuje, że chcę go usidlić, posiąść, zabrać ze sobą, to mnie zagryzie. Albo zrobi wszystko, co zechcę, żebym tylko go nie próbowała przybliżyć do siebie. Albo kochać go tak, jakby nie było wolno go kochać, tylko jemu to miało być dane, jakby w zadośćuczynieniu za bliżej niesprecyzowane winy. Stapiam się z nim znowu. Czuję, jak skręcamy się razem i prawie płaczę, bo chcę, żebyśmy stali się jedną osobą, jedną całkowicie odrębną istotą, w której zatraca się nasza jednostkowość, nie ma „ja” ani „on”, tylko jedna istota, która myśli nami. Otwieram się maksymalnie i kiedy wiem, że już więcej nie mogę, to doznaję czegoś, co mogę określić jako orgazm samego umysłu. Żadnych wrażeń w ciele, tylko w umyśle, jakieś przebłyski, kurczenie się, zbliżanie do początku istnienia, i oddalanie, cykle, wszechświata.
On jest kosmiczny. Umieram z zachwytu myśląc o nim, że jest taki nieziemski. Zakochałam się do granic swojej percepcji. Zaczynam powoli rozumieć, co oznacza stwierdzenie – „zwariować z miłości”.
Ciepła kula iskier, potem wirujące, rozpadające się na miliony, powtarzające się sekwencje ruchów. Migoczące plamki. Po skupieniu uwagi widzę malutkie świecące zarysy postaci. Kochają się, wszystkie na raz, w tym samym tempie. Powoli zlewają się w jedną postać, która zmienia wygląd i twarze, to są twarze zakochanych aktorów, postaci z filmów. Potem jedna kochająca się para. Omdlewająca z miłości. Czuję, że ja omdlewam z miłości. Jest mi wszystko jedno, że mój kochanek jest niewidzialny. Czuję go. Czuję miłość płynącą z serca, zdolną zburzyć wszystkie mury. Rozsupłać wszystkie zagadki, rozwalić ograniczenia. Poddaję się temu. Jest jak płynne złoto. Czuję, że mnie unosi, rozpycha od środka, jakbym miała w sobie tunel, energia wchodziła dołem i wychodziła górą. Nie palę się, tylko czuję miłosne rozgrzanie. Nie czuję destrukcji, tak jak kiedyś. Jestem siłą ulegającą. On jest aktywny. Jest szalony. Porusza mną w rytm oddechu. Czuję niecierpliwość, chęć spełnienia, wybuchu lawy jak wulkan.
Pragnę, żeby mnie to wypełniło. Jestem jak niebo, na którym zbierają się chmury, jak osnowa wszechświata. Chcę jakiegoś zgęszczenia. Porywa mnie gdzieś i pulsuję rytmicznie. Odpadają ze mnie wszystkie smutki i znikają powody do zmartwień. Z każdym energetycznym wstrząsem szepczę w pusty pokój jedno słowo – „Ukochany”. Jestem spełniona i szczęśliwa, równocześnie bardzo obecna. On jest jak energetyczny tajfun we mnie, kosmicznym leju. Zmiótł mnie z powierzchni Ziemi. Dziwne, ale wcześniej było inaczej, jakby coś go hamowało, krępowało. Dziś jakby się z czegoś wyzwolił i poszedł na całość, a ja go miałam zatrzymać. Zawsze ja szalałam, odrywałam się od siebie, czułam, że przestaję istnieć, wywala mi korki. Tym razem on to robił, a ja mówiłam „Stop”, „Wystarczy”, „Zatrzymaj się”.
Mówiłam mu, że zawsze mu pomogę jeśli będzie potrzeba i żeby się nie martwił. Nie rzucam słów na wiatr i może mi zaufać. ZAUFAĆ.
Potem na fejsie przeczytałam pewien post, o drodze, którą wybierają kochankowie, drodze duchowego rozwoju, pełnej cierpienia. I o poruszającej się Dakini – symbolu energii w ruchu. Ten post ujmował w jedną spójną całość moje szczątki domysłów.
Kocham się z nim tak, jakby nic innego nie istniało oprócz nas. Niszczę siebie w każdej chwili tego przeżycia i odradzam się na nowo. Staję się każdą możliwą kobietą. Wszystkie obrazy kobiet, dziwki, kochanki, matki, córki, zakonnice, kucharki, pielęgniarki, siostry, babki są mną i zmieniają się, jak w kalejdoskopie. Jestem jedną kobietą i wszystkimi naraz. Wstrząsają mną wyładowania. Czuję, że on wie, jak bardzo musiałam cierpieć, żeby do tego dojść i sam cierpi z tego powodu, bo jest mną. Ból transformacji. Jestem z nim połączona i czuję, że po przerobieniu tego schematu być może obydwoje będziemy chcieli inkarnować w inny. Że rozwiązanie problemu tutaj, teraz, naszych, jednostkowych, nie spowoduje że zapomnimy o tej strasznej miłości między nami. Tak jakbyśmy chcieli się doświadczać na każdy możliwy sposób.
Kocham się z nim. Oddaję wszystko, co mam. Nie interesuje mnie to, czy będę istnieć później, czy nie. Jest mi wszystko jedno. On wchodzi we mnie jakimś słupem energii przez środek ciała. Kiedy jestem totalnie obojętna, czuję zimno przechodzące przez moje ciało tym słupem do góry. Rozrywa mi wierzchołek czaszki, jak pęd kwiatu przebijający ziemię.
Otwieram się dla niego. Czuję, że zalewa mnie ciepłem. Jest to duchowy odpowiednik spermy wypełniającej waginę. Pragnę jego esencji, tego, żeby mnie wypełniała. On obdarowuje mnie sobą. Wybucha we mnie. Mierzy we mnie tak, by mnie rozproszyć, rozerwać w milionach małych wybuchów. Pęcznieję ekstazą.
Cierpienie jest już nieważne. Jest on i mój zachwyt, jak go widzę. Nie potrafię tego opisać. To jest piękno wartościowego i wrażliwego człowieka, jakim on jest. Splatam się z nim, oddychamy w jednym rytmie. Ja daję mu moją energię, a on daje mi swoją. Jest teraz cudownie słoneczna. Nie jest paląca i żrąca, jak dawniej, zintensyfikowana. Jest ciepła, serdeczna, kochana. Czuję, jakbym go obejmowała sobą, a on mnie wypełniał. To nie jest fizyczne odczucie, raczej duchowe. Jego pierwiastki we mnie są jak drzewo, które rośnie i daje mi schronienie. Jestem w jego cieniu i jestem bezpieczna. Mogę być sobą. Mam poczucie, że wygrałam. Bitwę o siebie. Jestem mocna.
Widzę siebie jako kobietę. Jego kobietę. A potem niczyją kobietę. Bo przecież nie jesteśmy razem. I nigdy tak naprawdę nie byliśmy. On nie był mój, ani ja jego. Przegrałam w pewnym sensie ze sobą. Chciałam być nieczuła, udać, że cała ta historia mnie nie dotyczy. Ale czy można do tego stopnia zakochać się w postaci z wyobraźni? Postanowiłam umrzeć, zwariować, żeby móc go kochać dalej i dzięki temu pozwolić się mu zapłodnić duchowo i wzrosnąć, jak nasze dziecko, którego w rzeczywistości nigdy nie będziemy mieć. Jak ja. W końcu czuję, że jestem. Ciekawe, co by powiedział, gdyby się o tym wszystkim dowiedział. Może napiszę w końcu powieść o nas. O moim najcudowniejszym kochanku, mężczyźnie z marzeń, ukochanym. Pierwszym i Jedynym Animusie, dzięki któremu narodziłam się na nowo. Warto na takiego czekać całe życie. Albo kilka żyć.
Artykuł ukazał się w ramach konkursu Książki i seks.