„Sezon na truskawki” to liryczne, klimatyczne, dziewczyńskie opowiadania, których tematyką jest głównie kobieca seksualność w różnych jej odsłonach oraz to, jak na nią reagujemy. Marta Dzido bawi się słowem i kulturowym konstruktem kobiecości. Queeruje rzeczywistość i poszerza granice kobiecego genderu tak, aby pomieściły się w nim także erotyczne fantazje i seksualne doświadczenia, o których zazwyczaj niewiele się mówi, a jeśli – to z pozycji oceny i nagany tego, co „grzeszne”, „wyuzdane” i „nieprzyzwoite”. Czytając „Od jednego do dziesięciu”, możemy zauważyć, że niewinne nastoletnie zabawy stają się „winne”, dopiero gdy uczennice na postawie plotek i domniemań postanawiają napiętnować swoją koleżankę z klasy słowem na „k”. Kolejne opowiadania są podobne: lekkie, lekko erotyczne, są zaklęciem przemieniającym polską rzeczywistość w seks-pozytywną, a polskie dziewczęta w świadome i asertywne kobiety bez winy i wstydu. Opowiadania z końcówki tomu, szczególnie „Pępowina” i „Jedna jedyna”, są już nieco inne. Ich motywem jest raczej ból egzystencjalny towarzyszący miłości i kreacji. „Kochanek” i „Czerwone ferrari” wyglądają jak alternatywne zakończenia tej samej historii lub kontynuacja „Frajdy”, przy czym „Ferrari” ukazuje iluzje romansów tworzonych przez internet, odgrzebywanych uczuć, papierowych słów, alternatywnych wirtualnych rzeczywistości, które są na tyle rzeczywistością, na ile w nie wierzymy. A „Jedna jedyna” to wyciskacz łez, który kojarzy mi się z „Brzeziną”. W każdym razie ja płakałam. I gdy teraz myślę o tej powojennej historii miłosnej, to przypomina mi się całe spektrum przemocy, jakiej doświadczyły nasze przodkinie i wszystkie jej konsekwencje, z którymi się teraz borykamy. „Sezon na truskawki” w tym kontekście może być lekarstwem i drogowskazem – skoro współczesne kobiety potrafią się tak kochać (i kochać siebie), jak bohaterki Dzido, to znaczy, że rana się zabliźnia.
To, co najbardziej podobało mi się w „Sezonie na truskawki”, to jego lekkość i niewinność. Nie lubię posmaku przemocy lub zgorszenia, które pojawiają się czasem, gdy tematyka dotyka erotyki i seksualności. Wiele razy się już rozczarowałam na „tytułach” i „nazwiskach”, choćby nawet ktoś znany był z pisania „literatury erotycznej”. Nie trawię przemocy i nie lubię wstydu, który pojawia się między wierszami i obnaża ambiwalentne nastawienie do seksu, jakie ma autor/ka. W „Sezonie” jest tylko czyste dziewczyńskie, kobiece, ludzkie doświadczenie bez gierek w przyzwoite-nieprzyzwoite. A podział na grzeszne i grzeczne zostaje ośmieszony. „Nie bądź grzeczna, bądź grzeszna” – mówi chłopak z jednego z opowiadań. A każda z bohaterek jest zdecydowana, seksualna, niezależna. Nie zna ani pojęcia grzechu, ani grzeczności. Zamiast bycia grzeczną czy grzeszną wybiera bycie sobą.
A na smaczek zacytuję Wam fragment opowiadania „Luna”:
Bo co robiła taka na przykład Śpiąca sto lat Królewna, czekająca na księcia, sama w pościeli? Na pewno zabawiała się ze sobą, wkładając ręce między falbany, dokazując z każdym razem coraz bardziej, aż z korony sypał się brokat. A Księżniczka na Ziarnku Grochu? Całą noc uwierało ją coś twardego, co czuła przez grubą pierzynę, i nie mogła się pohamować, próbowała na jednym boku, na drugim, na brzuchu i w poprzek łóżka, aż dogodziła sobie tak, że wstała cała obolała, ale zaspokojona. A Śnieżka? Kiedy siedmiu krasnali wychodziło do lasu z hej ho, hej ho na ustach, to jak ona sobie umilała samotne nudne popołudnia? Chyba nie sądzicie, że tańczyła po izbie ze szmatą do podłogi i miotłą? A Ania z Zielonego Wzgórza też to od czasu do czasu robiła, wyobrażając sobie chłopaka, który nazywał ją rudzielcem. (…) A Pippi Pończoszanka brandzlowała się w swojej Willi Śmiesznotce dzień w dzień i noc w noc z taką uciechą, że wszystko wokół furczało i trzęsło się w posadach.
I chciałabym, aby opowiadanie „Od jednego do dziesięciu” albo „Laleczki” było omawiane na lekcjach polskiego w szkołach. Serio, serio.