Jak pacjentki mówiły o seksie w latach 50.?
– Oj tam, o seksie… Nawet o pochwie czy o członku się nie mówiło, bo to wszystko było świństwo. Pytałam po lekarsku, co ją boli i gdzie.
Dr Michalina Wisłocka (1921-2005), autorka książki: „Sztuka kochania. W dwadzieścia lat później”, jak mędrzec dostrzega ludzkie potrzeby i proponuje skuteczne rozwiązania. We wszystkich publikacjach Wisłockiej motywem przewodnim jest miłość. Rozmowę przeprowadził Darek Zaborek.
Czy afirmacja seksu może mieć negatywną stronę?
Afirmacja? Wody mi się, przepraszam, nalało za kołnierz. Mam buteleczkę ze smoczkiem, żebym się mogła napić, no i się oblałam.
Więcej czasu spędza Pani teraz w łóżku?
Wyłącznie! To jak z tym wężem. „Czy wąż ma ogon, tatusiu?”. „Wyłącznie ogon”. To ja też mam wyłącznie łóżko. Czasem posiedzę w fotelu, ale niewiele.
Gosposia przyjdzie, zrobi swoje i pójdzie.
Ale w łóżku piszę, czytam, pracuję. Mam gotowe trzy książki, jedna z nich „Na połów gwiazd”. To wzięte z Makuszyńskiego, gdy usiłował złowić gwiazdy w wodzie. Co wyciągnął sieć, tylko trawa, a gwiazd nie ma (śmiech). I ja miałam w życiu piękne trzy gwiazdy, które mi przeleciały przez oczka sieci. Były to prace naukowe, które ktoś inny w końcu zrobił, nie byłam chytra.
Jakie tematy miały te gwiazdy?
Na przykład wpływ elektrostymulacji na śródmózgowie, wskutek czego regulowały się zaburzenia hormonalne. Miałam cieniutką elektrodkę z prądem i przykładałam do szyjki macicy, a nerwy dawały sygnały do mózgu. Leczyłam pacjentkę, która przerwała ciążę, mając 14 lat. Straciła miesiączkę i obraz komórek cytologicznych w jej
pochwie był jak u babci, nie mogła zachodzić w ciążę. Po miesiącu elektrostymulacji dostała
miesiączki. Gdy po kilku miesiącach pokazała mi się, była mężatką w ciąży, leczenie było pierwszorzędne. Pewnego dnia przyszła 18-letnia dziewczyna. Gdy tylko jej dotknęłam tą platynową elektrodą, zesztywniała jak trup. Ledwo pogotowie doprowadziło ją do życia.
Co na nią tak podziałało?
Raz nie wiem na ile milionów zdarza się człowiek uczulony na elektryczność. Tknąć go tylko i już go nie ma. Tak się przeraziłam zapaścią tej dziewczyny, że dałam spokój elektryzowaniu. Pomyślałam: a niech tak w domu podczas prywatnej praktyki któraś mi kipnie? Ten zabieg nie był ogólnie przyjęty i jeszcze poszłabym siedzieć. Temat upadł, a wyniki były świetne.
Jak Pani na to wpadła?
U nas i na świecie nikt tego nie robił, a we Francji leczyli nosy przy przywracaniu węchu. Skoro można nos, dlaczego nie spróbować tam, pomyślałam.
Po studiach przez pięć lat, od poniedziałku do piątku, jeździłam z Warszawy do Białegostoku, pracowałam tam w szpitalu położniczym u profesora Stefana Soszki, zaczęłam doktorat. Profesor to był genialny facet. Żałuję bardzo, że mi się urwało.
Z jakiego powodu?
Wisłocki wpadł na pomysł, żeby się rozwieść. Dzieci miały wtedy około dziesięciu lat, zrzekłam się asystentury w Białymstoku i wróciłam do Warszawy. Profesor mnie ochrzanił, bo lubił asystentów, z których coś mogło wyrosnąć. I w tym miejscu zaczęło się Towarzystwo Świadomego Macierzyństwa. Założyłam je w Warszawie w 1957 roku, razem z wiceministrem zdrowia profesorem Bohdanem Bednarskim i kolegami. Pojawiła się szansa, żeby wrócić do Białegostoku, gdy moja córka miała spędzić trzy lata w sanatorium na węzłową gruźlicę. Myślę sobie, trzy lata to znów się w Białymstoku zagnieżdżę.
Czym się Pani wtedy zajęła?
Zdarzyła się nam pacjentka bez jajników. Profesor Soszka uznał, że należy przeszczepić jej jajniki zmarłego noworodka. Myślę, że próbował tego jako pierwszy na świecie. Wszczepiał jej, a ja miałam uciechę, robiłam badania cytologiczne i patrzyłam, co się dzieje w mózgu i całym układzie hormonalnym. Dziać zaczęło się szybko: najpierw były plamienia, potem miesiączkowanie, na komórkach było widać, jak wszystko pięknie idzie, były owulacje, myślę: będzie miała dziecko czy co? Potem owulacje się skończyły, znikły jajeczka, miesiączki i wszystko zaczęło się cofać. Oznaczało to wessanie przeszczepu.
Jeszcze z rzęsistkami były brewerie- zawsze leczyli maścią tranową. A ja miałam pomysły ekstra: pod mikroskopem położyłam tej maści tranowej na rzęsistkach i patrzę, co tam się będzie działo. Żarły, aż im się brzuchy trzęsły (śmiech). Dobre lekarstwo na rzęsistki, jak im tak smakuje. Tak samo było z maścią sulfadiazolową – nic. Natomiast zdychały po sypkim sulfadiazolu.
Zaczęłam przygotowywać pracę na temat rzęsistków i przekwitu, ale jak mieć szczęście, to takie jak ja. W sanatorium wśród dzieci zapanowała polinukleoza, zaraźliwe świństwo, więc wszystkie, które były nieprątkujące, w tym moją córkę, wysłali do domu. No i znów musiałam wrócić do Warszawy. Drugi raz mi się nie udało, profesor strasznie na mnie warczał. Ale w Warszawie, w Świadomym Macierzyństwie, zaczęłam robić badania hormonalne u kobiet.
Najpierw Towarzystwo nosiło nazwę Boya-Żeleńskiego?
Uwielbiałam Boya, uważałam, że był geniuszem, jeśli chodzi o wprowadzanie antykoncepcji. Potem profesor Bednarski uznał, że lepiej, jeśli się będzie nazywało Towarzystwo Świadomego Macierzyństwa, bo tak samo nazywało się angielskie, które było super. Potem przyszła z Komitetu Centralnego taka podkuchenna, pani Musiałowa, i wymyśliła, żeby się nazywało Towarzystwo Planowania Rodziny, i tak przechrzcili. Ostatnia nazwa – Towarzystwo Rozwoju Rodziny – którą wymyśliła pani Musiałowa z profesorem Kozakiewiczem, to już było najmądrzejsze! Wie pan, rozwijać to się mogą kwiatki na polu. Nie wiedziała, co to jest antykoncepcja, i uznała, że rozwój rodziny to takie fajne socjalistyczne określenie, w którym nic się nie mieści.
Mieliśmy przychodnię na placu Trzech Krzyży 16, a w niej kilku profesorów warszawskich szpitali. Budziło to opory jak cholera! Awantury prasowe były straszne.
O co?
Świadome macierzyństwo się nie podobało, a teraz co? Podoba się? Nie podobało się Kościołowi, władzy, tym wszystkim, którym i dzisiaj się nie podoba. Że co pięć minut ruszają tę antykoncepcję i od początku się zaczyna. Niech rodzą sami, skoro tacy mądrzy i świadomi. Bo na te dzieci nie ma miejsca i pieniędzy.
Ale przecież mieliście sukcesy.
Przychodziły tłumy kobiet. Nie miały gdzie iść z tą antykoncepcją. A myśmy z remanentów angielskich co roku dostawali kapturki i krążki. Wiceminister Bednarski był bardzo ruchliwy, dogadał się z Anglikami, zapraszali się na zjazdy. Anglicy pootwierali poradnie w różnych krajach, nawet na Karaibach, więc mieli nad nami czułą opiekę. Kiedy kończyła im się rozliczeniówka roczna i zostawały te środki, pilnowałam, żeby trafiły do nas.
To wtedy nazwali Panią Hitlerem, który morduje polskie dzieci?
Jak oni mnie brzydko nazywali w tych gazetach. A ja ich wszystkich miałam zawsze głęboko w nosie. Studia zaczęłam w roku 1946, a na czwartym roku założyłam kółko ginekologiczne. Zaraz się zainteresowała partia – co my tam robimy? Po pierwszym roku istnienia zlikwidowali kółko, zrobili drugie, a w tym drugim nie było ani jednego z naszych chłopaków, tylko same partyjne jakieś ananasy, które nigdy zresztą nie działały i miały to wszystko w dupie. Poszłam jako gość do ZMP i usłyszałam, że mają usunąć ze wszystkich kółek elementy wrogie i tworzyć kółka złożone z komunistów.
A w terenie na pogadankach o antykoncepcji obrzucono Panią zgniłymi jajkami?
To było w latach 50., klub wiejski pod Warszawą. Zaprosili nas z profesorem Lesińskim. Mówiłam, żeby mieć dzieci tyle, ile trzeba: przerywać stosunki albo używać prezerwatyw. Ci, co przyszli, byli nastawieni na nie i chcieli nas obrzucić zgniłymi świństwami, które sobie wcześniej przygotowali. Profesor Lesiński był bardzo partyjny i ZMP-owcy, którzy nas zaprosili, wyprowadzili nas tylnym wyjściem, bo byłby skandal.
Gdy jeździłam po wsiach Rzeszowszczyzny, ostrzegali, że mnie księża zjedzą. Ksiądz zjawiał się zawsze, nigdy nie było, żeby nie przyszedł. Doktor miejscowy też. I kto nas wykańczał?
No ciekaw jestem.
Doktor, nie ksiądz. Ksiądz się nie odzywał, a doktory skrobali dziewczyny i wcale takiej konkurencji jak my nie chcieli. Zarabiali pieniądze, a nagle ja przywoziłam krążki i z moją pielęgniarką kobietom dobierałam. Jeździliśmy jak pielgrzymka świadomego macierzyństwa (śmiech). Organizowała to „Przyjaciółka”, zabierali nas żukiem. Lekarze zadawali publicznie złośliwe pytania, żeby wyszło na to, że głupki jesteśmy. A ksiądz siedział i tajemniczo się uśmiechał. Kościół katolicki to instytucja zdumiewająca.
Powiedziała Pani kiedyś: „Nie chciało mi się chodzić, prosić, więc napisałam książkę popularną”. Chodziło o płaszczenie się przed kim?
Przed partią. Trzeba było chodzić po ministerstwach, do Komitetu Centralnego. Przede wszystkim zapisać się do PZPR. Od urodzenia nie byłam w żadnej partii.
Czy komuniści bali się wydać „Sztukę kochania”?
Nie komuniści się bali, ale konkurencja. Że żadnej ich książki ludzie już nie kupią, gdy moja wyjdzie. Cztery lata leżała zaaresztowana w Komitecie Centralnym, to był skutek. Komunistów gówno obchodziły narządy płciowe. Ich obchodziło to, że pan Kozakiewicz powiedział, że książka nie może wyjść, a drugi seksuolog, pan Imieliński, to potwierdził.
Gdy książka wreszcie trafiła do cenzury, czepiali się, że zdjęcia pozycji są za duże, a były wielkości pocztówki. Zmniejszaliśmy, aż się zrobiły maleńkie jak znaczek pocztowy. Co im zrobiłam mniejszy, to miał być jeszcze mniejszy. I tak na okrągło. W końcu jak już był taki mały, że nie było wiadomo, kto baba, a kto chłop, to mówię do naszego grafika: „Panie, zrób pan chłopa czarnego, babę białą, albo odwrotnie, żeby było widać, czyje nogi, czyje ręce, bo przecież to wszystko razem jest do niczego”. Zrobił i rzeczywiście bardzo czytelne są te rysunki. Więc potem pytali: „Ale dlaczego biała kobieta z Murzynem? To był największy zarzut. Mózg staje.
Ale w „Sztuce kochania”, wydanej kilka miesięcy temu, te maleńkie rysunki pozostały.
Nie przypuszczałam, że będą tak czytelne, więc wystarczy.
Dlaczego pojawiało się tylu przeciwników książki, skoro dzięki niej związki miały uniknąć monotonii i być bardziej udane?
Monotonia nie była najważniejsza. Ważne było, że proponowałam pewne układy takim, co mieli tu za wąsko, tam za szeroko, tu za krótko, tam za długo.
Kozakiewicz w swojej recenzji powyrzucał mi rzeczowe wyjaśnienia, rozwalając szereg propozycji dla pacjentów. Że to wyprzedzanie zainteresowań ludzi, że nie można proponować rzeczy, którymi się nie interesują. Uważał, że przewlekłe stany zapalne przy pierwszym stosunku, przy uszkodzeniu błony, to temat nie do pisania. Onanizm to następny grzech, którego się czepiali, że jest taki strasznie szkodliwy. Po onanizmie i antykoncepcji recenzenci jeździli w tę i nazad. Gdybym poprawiła według tych uwag, książka nadawałaby się na śmietnik.
Odpisałam więc w stylu: „Gdyby ten onanizm był tak szkodliwy, to wszyscy byliby bardzo uszkodzeni”.
Jak cenzura już się zgodziła, podpisała, podpieczętowała, „Sztuka” miała wyjść za trzy miesiące. Aż tu nagle niespodziewanie przyszło do Iskier kilku panów w dziwnych kapeluszach, jak z filmu. Kazali dyrektorowi zamknąć lokal i zrobili rewizję w biurkach po kolei. Doszli do wydawczyni, pani Męciny, a ona miała rozum na swoim miejscu i poprosiła Urząd Cenzury o dwa egzemplarze opieczętowane. Dali dwa, jeden schowała głęboko do sejfu, drugi miała w szufladzie. „Proszę oddać egzemplarz opieczętowany”. Uznali, że dostali wszystko. Ryzykowała, gdyby znaleźli drugi, blada jej twarz.
Kim byli ci panowie?
Z Komitetu Centralnego. I książka poszła sobie z nimi za kratki. Był to maszynopis. Moje pacjentki, które tam pracowały, śmiały się: „Żeby pani doktor wiedziała, jak KC czyta pani książkę. Podzielona na strony krąży po całym gmachu, od góry do dołu studiują”. Jeden minister kultury i sztuki się zmienił, drugi, trzeci, a książka leżakowała.
Co Pani mówili?
Aż, proszę pana, do Iskier przyszedł nowy dyrektor. A mój przyjaciel Rysio Wiśniowski, taki działacz młodzieżowo-socjalistyczny, ale i dziennikarz, powiedział: „Wiesz, znam tego pana, myśmy razem do gimnazjum chodzili, pogadam z nim. Książka jest super, może zanim się połapie, to ją puści”. Nowy szef wydawnictwa poleciał do ministra i mówi: „To spokojna książka dla małżonków, żeby się podszkolili i po mordach nie bili, tamtaramta, tamtaramta”. A minister: „Tu na okładce zrobi pan pana młodego w muszce i pannę młodą w wieńcu i to będzie para ślubna z welonem. I już nie będą gadać, że to jest takie rozpustne, bo jak dla małżeństw, to dla małżeństw”.
I w tym momencie zasuwka w KC puściła, książkę zwrócili do wydawnictwa i w ciągu dwóch miesięcy wyszła.
W tych przaśnych czasach musiała być rewolucyjna?
Gdy wypłynęła między ludzi, była taka rewolucja, taki dom wariatów, że wszyscy się zachwycali, każdy chciał ją mieć. Ach, ile ja mam tych lewych kopii, na bazarach przebijanki robili. Nakłady szły jeden za drugim. I wtedy nazywało się to
rewolucja seksualna Wisłockiej. Rewolucja moja, nie tyle seksualna co erotyczna. Chodziło mi o miłość, bo to walka była o miłość.
I uznali mnie za Buddę.
U nas wydali około siedmiu milionów. Po czym zrobiła się taka modna, że Rosjanie zrobili umowę na pięć milionów. Potem wznowili, ale nie przyznali mi się i nie zapłacili. Potem Chińczycy. Mam tu po chińsku panią Wisłocką, ale śmieszne. I w demoludach trochę wydali.
Pamiętam, gdy skończyłam „Sztukę kochania”, poszłam z maszynopisem do Melchiora Wańkowicza.
Do mistrza reportażu literackiego, po co?
Żeby mi powiedział, czy książka ma klimat ciepło-kobiecy, czy jest chłodno-obojętna. Wpisał mi: „Książka napisana pięknym językiem popularnym – autorce » Sztuki kochania «”. Trochę byłam zła, myślę: język popularny to taki, jakim na ulicy mówią? Sprawdziłyśmy z koleżanką w słowniku: język popularny – żywy język współczesny. „O, to niepotrzebnie się zdenerwowałam”.
W 1970 roku socjolog z Krakowa napisał, że „Pani Wisłockiej chodziło o rozpropagowanie wśród młodzieży określonych technik, gruntujących w młodzieży postawę ludyczną, zabawową”.
Już teraz pan wie, dlaczego po wydaniu to była rewolucja. Ten zarzut stale powracał w listach. Niestety, dla wielu wszystko, co trąci zabawą, jest niebezpieczne i złe. Tacy panowie jak Hitler też byli chemicznie wyprani z poczucia humoru.
W jaki sposób Pani gromadziła wiedzę? „Pocałunek w oczy musi być bardzo delikatny, przy czym kobieta może mrugać szybko rzęsami, co dodatkowo podrażnia powierzchnię warg partnera”. Skąd autorka to wiedziała?
Rozmawiałam z pacjentkami, dopytywałam się, jak im się układa seks, i z tego wyciągałam wnioski. Jeśli chodzi o pocałunki, z hinduskich i wschodnich książek. Te rzęsy są z Kamasutry, to się nazywało „pocałunek motyla”.
W „Sztuce kochania” proponowała Pani: Tańczymy w domu. Zabawy w wannie, woda ma ogromne walory seksualne. Zabawy w fanty, grę w pocałunki, w której igraszki polegają na tym, kto pierwszy chwyci zębami dolną wargę partnera. A jako grę wstępną rzucanie w siebie poduszkami.
Ja proponowałam? Zacytowałam to z gazety japońskiej, a potem w prasie zrobił się na ten temat wrzask. Że ja taka, że każę im się poduszkami bić, jak to? Pierze będzie leciało. A ja proponowałam małżonkom, gdy się kłócą, takie rozwiązanie.
A wrzask o co?
Że potłuką kryształy, lampy się pobiją i wszystko, co stoi w chałupie. Ach, bez pojęcia. Japończycy byli nawet tacy wytworni, że mieli w hotelach pokój do wojny poduszkami – wyłożony kafelkami jak łazienka – i mogli sobie tymi poduszkami do woli rzucać. Bardzo mi się to podobało. Krzywdy sobie nie zrobili, a pomogło na bóle.
Walka na poduszki to brzmiało nie jak rada seksuologa, ale jak rada z przedwojennego harcerstwa.
Pewnie. Bo dzieci się fajnie poduszkami biją. Japończycy przetransponowali tę zabawę dla dorosłych.
Jak czytelnicy zachowywali się na spotkaniach z Panią po wydaniu „Sztuki”, jaka była atmosfera?
Brawo bili, roześmiani. Raz jeden nabzdyczony student powiedział: „Stara, głupia, napisze sobie książkę, a jak pójdzie na emeryturę, to tylko kupony będzie odcinać i pieniądze zbierać”. A ja: „Rzeczywiście, nie da się zaprzeczyć, wie pan co, leć pan na górę do swojego pokoiku i zacznij pan pisać, może pan zdąży przed emeryturą”. Taki ryk się podniósł, mało nie pękli wszyscy, a on wyszedł na zupełnego idiotę.
Jeździła Pani po całym kraju?
Nie miałam siły na podróże, zawsze byłam chorym człowiekiem. Chyba że mi na czymś zależało: pojechałam do Bielska-Białej znaleźć dom pana Morcinka, którego uwielbiałam jako pisarza. Spotkałam go w Warszawie, robiłam zdjęcia tym, których lubiłam, więc jemu też. Wysłałam mu piękne powiększenie. W telewizji potem zobaczyłam, że wisi u niego nad biurkiem. Gdy przyjechałam do Bielska-Białej, okazało się, że jego muzeum nie istnieje. Pomyślałam: pójdę chociaż do kopalni. To kopalnia takiego węgla, którym wysmarujesz rękę i śladu nie zostawia, taki wykwintny. Mówię do dyrektora: „Ja chcę na dół, zobaczyć, gdzie pracował Morcinek i jego bohaterowie”.
Była Pani na wieczorze autorskim w Związku Radzieckim?
Nie, do Związku w tej sprawie nikt mnie nie zapraszał. Zapłacili za książkę i tyle. Byłam tam tylko na wycieczce. Amerykańskie wydanie mi schrzanili. Radomski Polonus pomyślał, że zrobi w Ameryce brylantowy interes, nie wziął mojego tłumacza, bo za drogi, tam wziął studenta, ten narobił błędów, o Jezusie Maryjo! Tak tłumaczyli, że łono i piersi to dla nich było to samo.
Czy „Sztuka kochania” zmieniła Pani życie?
Był to jeden z dużych elementów mojego życia.
Pokazuje Pani, że pieniądze – czyli dużo Pani zarobiła?
Nie umiem liczyć. Teraz dostaję grosze, a piszę i ważne, aby było dobrze napisane. Wtedy wzięłam pod pachę wnuczka i za te pieniądze pojechaliśmy zwiedzać świat. Ekstra pieniądze były na ekstra wydatki: działka, lasek brzozowy przy działce, 40 km od Warszawy. Futro z lisich ogonków sobie kupiłam. U mnie pieniądze jak woda w sitku.
Może dlatego sprawia Pani wrażenie osoby…
Mało majętnej? Całe życie byłam mało majętna.
Nie, radzącej sobie z życiem i rzeczywistością, która Pani nie przygniata.
I nie dam się przygnieść!
Przez cały czas wydawania mojej książki do redakcji przychodziły listy od pani ginekolog Kingi Wiśniewskiej-Roszkowskiej z Łodzi. Pisała, jaki to jestem gad. Ona była katoliczką, więc ja dla niej byłam morderczynią dzieci. Wszyscy w kółko uważali, że jak jestem od antykoncepcji, to również od przerywania ciąży, co nie było prawdą. Atakowała mnie, gdzie mogła.
Będąc w Łodzi, wykręciłam jej numer, a ona: „Aaa, zawsze jednej rzeczy chciałam się od pani dowiedzieć, dlaczego nigdy pani nie odpowiedziała w prasie na moje zarzuty?”. A ja: „Bo jestem bardzo złośliwa, jak już komuś odpowiem, on potem przeważnie tego żałuje. I wzięłam pod uwagę, że jestem w dobrych stosunkach z prof. Fijałkowskim, pani przyjacielem, który opowiadał mi tragiczną historię pani życia. A że ja miałam też kaprawe życie, więc powiedziałam sobie: jedna się męczy, aż jej włosy z głowy lecą, druga tak samo, co się z nią będę żreć o tę jedną kość. Byłoby po świńsku, gdybym jeszcze ja na panią napadała”.
Zamurowało ją: „A ja przypuszczałam, że pani mną gardzi” – powiedziała. „Ja panią podziwiam i dlatego nie odpisywałam”. I skończyła się rozmowa. Myślę: już pewnie więcej nie napisze. Skąd! Za tydzień znów był artykuł (śmiech).
Zdarzyło się Pani odpisać do którejś z gazet?
Ani razu. Porównałam listy, jakie dostawała Irena Krzywicka, prawa ręka Boya-Żeleńskiego, do listów, które na mnie do gazet przysyłali. Ona prowadziła kampanię na rzecz świadomego macierzyństwa jeszcze przed wojną. I listy były identyczne!
Skąd Pani wiedziała, jak trzeba otwarcie rozmawiać z pacjentkami o seksie?
Nic nie wiedziałam, taki był mój styl życia. Z rodzicami swobodnie rozmawialiśmy. Każdy miał dostęp do książek, a jak się chciał dopytać, to się dopytywał. Gdy byliśmy czegoś ciekawi, rodzice naturalnie odpowiadali.
Jacy byli?
Mama kochająca i subtelna, była polonistką, przekazała mi dwie cechy: tolerancję i miłość. Tata był wnukiem górala z Bawarii, pracuś od świtu do nocy, i uwielbiał mamę, napisał na jej cześć wiersz „Moja królewna”. Został dyrektorem pierwszej nowoczesnej szkoły w Łodzi, którą zbudował. Otworzył popołudniówkę dla pracujących, a potem było mu mało, to zgonił łobuzów z Bałut i wieczorem robił im lekcje.
Jak pacjentki mówiły o seksie w latach 50.?
– Oj tam, o seksie… Nawet o
pochwie czy o członku się nie mówiło, bo to wszystko było świństwo. Pytałam po lekarsku, co ją boli i gdzie.
A ona jak odpowiadała?
Tu.
Tu mnie boli?
Tu mnie boli, tam mnie szczypie.
Tu – to nie wiadomo gdzie?
A palcem pokazywały. Już pan się nie martwi o to, jak ja się porozumiewałam. Doskonale mi to szło.
A w latach 70?
Stopniowo już pisało się „pochwa” i „członek”.
A pacjenci jak mówili?
One już mówiły „cipa”. Że cipcia ją boli albo swędzi. Mówiły też „gniazdko”. Było jeszcze określenie „psiocha”. Oni, że: „maciek”. Albo bez nazywania: „No nic mi nie staje, co ja mam zrobić?”. Prosto się mówiło. W latach 70., gdy mówiłam w sposób bardziej naukowy, to niektóre już rozumiały, bo czytały książki. Ale w latach 50. – nic. Na przykład chłopom rosła macica. O, ile razy przychodził, bo go macica dusi, rośnie mu tak, aż go dusi. Taki ogólny pogląd wiejski, że jak go coś dusiło, to go macica dusiła. Nie jestem pewna, czy na głuchej wsi jeszcze do teraz nie dusi ta macica.
A w latach 80. i 90.?
W 1979 roku przeszłam na emeryturę, żeby książki pisać.
Zatem wróćmy do początku: czy afirmacja seksu, którą proponują pisma kolorowe, jest dobra, czy może mieć swoją negatywną stronę?
Kolorowe pisma, kolorowe pisma… A czytał pan „Sztukę kochania”? Starczyła ludziom ta „Sztuka” na ile lat?
Do około 1990 roku.
Kiedy się zaczęły te seksy- fiksy. Z Zachodu przyszła fala sex-shopów. To się wydawało bardziej łakome niż „Sztuka”. I wtedy pomyślałam: „Aha, no to koniec rewolucji, teraz będą się tylko kształcić na świerszczykach”.
Aż w połowie lat 90. posłyszałam od moich przyjaciół, że nagle wszyscy szukają „Sztuki kochania”. Mówię: „Co się dzieje?”. Okazuje się, że to głodne siano z pornofilmów już widocznie ludziom zbrzydło. Że tam nie ma istotnej treści, tylko noga w górę, noga w dół. A w „Sztuce” jest i o tym, jak komu coś dokucza, jak to poprawić, takie półlekarskie rozdziały. I znowu poszły nakłady.
Pomówmy o naszej rzeczywistości.
Dlaczego mam o niej takie złe zdanie?
No właśnie! Niech Pani tę myśl rozwinie.
Cicho! Ja bardzo nie lubię, jak mnie ktoś tak ustawia.
Nie ustawiam, pytam.
Pisma kolorowe o seksie to same śmiecie. Tam są tylko gołe tyłki, nie ma słowa o uczuciach, o więziach. Pozycje są ważne. Gdy robili na bazary odbitki samych pozycji wybranych ze „Sztuki”, powiedziałam wprost: „Książka nie jest dla pozycji”. Zasadnicza ich rola to kwestia układu między dwojgiem ludzi i u jednych dany układ jest udany, a u innych nie. I trzeba wyszukać ten swój własny. Te pozycje, które proponują w pismach, są pozbawione wszystkiego. To znaczy nie ma tam po prostu serca.
Czy oddzielenie seksu od miłości jest drogą w złym kierunku?
W ogóle go nie ma co oddzielać, dlatego że seks to jest wstęp do miłości. Jak się dwoje młodych ludzi spotyka, to oni najpierw czują pociąg seksualny do siebie. I tak stopniowo zaczyna ich zbliżać i to jest element podbudowujący – że tak powiem – sprawy miłości. A oddzielanie zabija miłość. Prześpi się dwa razy z taką dziewuchą spotkaną w samochodzie, pomyśli, z iloma jeszcze spała przedtem, i już po podbudowie.
Gdy na początku lat 70. w „Sztuce kochania” pisała Pani, że manicure można polecić również mężczyźnie, Amerykanie mieli już butiki erotyczne. Sprzedawali tam kajdanki i rozszerzacze warg sromowych.
No, ogromnie to sprzyja przyjaźni. Szczególnie te kajdanki. Rozszerzacze też. Jak ona chce, to się rozszerzy bez rozszerzaczy (śmiech). A jak potrzeba już rozszerzaczy, to najlepszy dowód, co to za… to już nawet nie jest seks.
A co to jest?
Sadyzm. Zresztą, panie, już pan mi nie mówi o zboczeniach.
A nie przyszło Pani wtedy do głowy napisanie rozdziału o roli kajdanek w ars amandi? Może to partnerów zbliżyć, jeśli lubią.
Nie, bo ja piszę o normalnej parze normalnych ludzi. Widział pan takich normalnych, co to się w kajdankach kochają? Bo ja nie.
Ale gdy małżeństwa spotykają się z innymi małżeństwami na seks, bo to im dobrze robi na nudę?
Na nudę to ja ze 30 stron recept napisałam. Moim zdaniem to jest rozkładowy czynnik, a nie spajający. Dlatego że trzeba rozczytać jednego człowieka, zaprzyjaźnić się z nim, poznać, jaki jest od środka, od wierzchu i z każdej strony. To jest ogromna praca. A jak się spotyka z kimś na jedną noc, to co? Gdzie tu jest więź? Jak w tramwaju, wsiadł, wysiadł, do widzenia!
Ale porównań do zachodnich, rozwiniętych społeczeństw Pani nie robiła?
Dlaczego pan uważa, że oni są rozwinięci? A ja bym powiedziała, że są zwinięci na przykład.
A wyrafinowane eksperymenty, gdy np. ludzie zaczynają się wiązać?
Przychodziła żona, że mąż wiąże jej do łóżka ręce i nogi, papierosem przypieka. Mówię: „Teraz może pani tylko iść do prokuratora”. A ona: „Mąż uwielbia moją mamę, jest dla niej najukochańszym zięciem, dzieci za nim szaleją”. To była wysoka figura wojskowa. Rodzina niczego się nie domyślała. Zamykał na klucz sypialnię i powiedział jej krótko: „Jak mi tego zabronisz, strzelę sobie w łeb. Dzieci unieszczęśliwisz i babcię unieszczęśliwisz, i wszyscy będą nieszczęśliwi. A ja przy swoim wojskowym honorze nie mogę sobie pozwolić, żebyś mnie wydała. Mogę tylko strzelić sobie w łeb”.
Czyli nie mógł tego w sobie zmienić?
Nie mógł i nie chciał. To pan myśli, że zboczeńcy dlatego tak cudują, że im się pomyliło? Nie, to im sprawia przyjemność. Życie jest skomplikowane. Ale nie interesowały mnie takie dręczypidła.
Ciemne strony seksu.
Pewnie, że są.
A jakie?
Różne.
To jakie są te ciemne strony seksu?
Dla mnie ciemną stroną seksu jest niemożność seksualna. Na przykład wypadek samochodowy i porażenie dolnej części ciała.
Razem z prof. Andrzejem Jaczewskim znaleźliśmy dziadka, który miał 75 lat, jego żona 60, zawsze byli romansowi, ale im się zaczęło psuć. I dziadek wymyślił wirylizator – podobny do prezerwatywy cieniutki pokrowiec. Sprytnie go zakładał na członek, tak że miał ucisk przy nasadzie, krew nie odpływała, dzięki czemu mógł mieć stosunek. Próbowaliśmy tego na mężczyznach porażonych po wypadkach samochodowych i dochodziło u nich do wytrysku. Było ich 38 i tylko dwaj mieli trudności. Ci, którzy chcieli mieć dzieci, mieli. Potem starszy pan umarł, została maszyna do ich produkcji. Z Jaczewskim zwracaliśmy się do jego syna, ale nie interesowało go to i sprawa uschła.
W swojej biografii jako zakochana nastolatka wyznaje Pani:
„Nadmiar pocałunków mnie irytuje zamiast wprawiać w zachwyt”.
Nie lubiłam za dużo. Co za dużo, to niezdrowo.
Ci, którzy czytali „Sztukę kochania”, byliby zaskoczeni. Wisłockiej niechęć do seksu.
Nie niechęć, tylko należałam do tych niskoseksualnych. Obudziłam się seksualnie dopiero około 30. roku życia, jak zresztą wiele kobiet. Ale to inny partner już był, z Wisłockim już się rozeszłam.
Dla mnie jest Pani osobą całkowicie pozbawioną pruderii.
Pruderia to jest temperament schowany, który udaje, że go nie ma.
Już dwa razy publicznie Pani powiedziała o trójkącie, który uratował Pani małżeństwo. W ten sposób chciała Pani zatrzymać męża przy sobie?
Nie, tylko uważałam, że nam będzie bardzo fajnie w trójkę. Ja się z Wandą bardzo przyjaźniłam, a jego kochałam. Wanda miała olbrzymią wyobraźnię i całe życie żeśmy sobie bajdy opowiadały. Wisłocki nic z tego nie rozumiał: „A też gadacie – mówił – nie wiadomo o czym”. Poza tym był jeszcze jeden element taki cichy, to, że ona miała cholerny temperament, który jemu pasował, bo on też, owszem, miał, a ja – nie. No, nie miałam temperamentu.
Czyli ten trójkąt był Pani pomocny?
Mnie to było obojętne, ponieważ w tych miejscach nie miałam zapotrzebowań, to i braków nie czułam. Z Wandą byłyśmy sobie bliskie, w czasie wojny ona uratowała mi życie w obozie. Jednym słowem, gdyby nie przyjaźń, jedna i druga już by nie żyła. Mąż przed wojną miał mieszkanie na Grochowie, ale gdy wybuchła wojna, byliśmy u mojej mamy w Łodzi, pożeniliśmy się. Nie zdążyłam w Łodzi zrobić matury, wywalili nas z mieszkania służbowego przy szkole, a w szkole zrobili szpital niemiecki. Całą inteligencję łódzką zgonili na Radogoszcz pod Łodzią, obrali ze złota, pieniędzy, do pociągu i wio. Nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy w plombowanym pociągu. Wyrzucili nas w Krakowie, siedzieliśmy tam trzy miesiące, mało nie umarliśmy z głodu. Niemcy przydzielali nas do mieszkań, jedni gospodarze byli sympatyczni, inni żałowali kawałka chleba. I przyjechaliśmy do Warszawy do mieszkania męża, było strasznie zimno, nie było szyb w oknach. Wisłocki kupował zboże, tośmy mełli i robili zupę. Aż dostaliśmy pracę.
W niemieckim Instytucie Szczepionek w Warszawie?
Tak, robiliśmy szczepionki z wszy. Karmiliśmy je własną krwią. W opaski na rękach i nogach wpinało się pudełeczka z wszami, aby nie mogły wyjść. Miały jeść do syta. Swędziało, a nie można się było drapać, boby nie przeżyły, a musiały się napić. Niemcy produkowali szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu z żołądków wszy zakażonych tyfusem. Karmiłam najpierw wszy zdrowe, ale dostałam tyfusu i myślałam, że umrę. Nie umarłam i potem mogłam już karmić zakażone, bo już się nie zakażałam. Mój mąż był magistrem, bakteriologiem fachowym i był w kontroli. Wysyłało się szczepionki dla wojska na wschodni front, trochę szło do getta, trochę do AK, tak po cichu. Wykradało się. I co raz któryś lądował na Pawiaku.
A co to był za obóz, w którym Wanda uratowała Pani życie?
Jak nas wszystkich wywalili z mieszkania na Grochowie, siedzieliśmy w obozie na 11 Listopada, w olbrzymich koszarach, do których Niemcy zgarnęli ludność z Pragi i pędzili przez Warszawę razem z powstańcami do Pruszkowa, a potem wywozili do innych obozów. Połowę obozu zajmowało wojsko, a połowę ci brańcy.
Więc Wanda ślicznie się wystroiła i pomaszerowała do komendanta obozu. Wartownicy zobaczyli, że ładna dziewucha, pewnie się komendant na randkę umówił. Dwa razy do niego chodziła tego dnia i następnego, musiał przemyśleć. Zdaje się, że mu się podobała i w końcu dostała przepustkę na siebie i na mnie, ale na chłopa nie. „To jest mój brat, ma gruźlicę na oba płuca, zawał serca”, wymyślała różne rzeczy. Machnął ręką i dopisał Wisłockiego.
I tak Wanda nas z obozu wyprosiła.
Co Pani robiła w czasie powstania?
A nic, siedzieliśmy z Wandą i Wisłockim w piwnicy na Grochowie, z dwiema rodzinami, które zostały.
Po obozie pojechaliśmy na wieś, a potem rok w trójkę mieszkaliśmy w Lublinie. W Instytucie Higieny żeśmy się zagnieździli, przy produkcji szczepionek.
Zdaje się, że cierpiała Pani już przed ślubem z Wisłockim. Pisała Pani do niego: „Warto by czasem porozmyślać na temat szczęścia posiadania kogoś kochanego”. Czy od początku Pani wiedziała, w którą stronę zmierza Wasze życie?
Myśmy byli we trójkę, a te inne dziewczyny, to – jak Wisłocki – mówił: „guziki”. „Co mi tam te guziki, nie mają znaczenia”. Liczyłam kiedyś, jak dzisiaj pamiętam, na tej desce tapczanowej, kreseczki robiłam, naliczyłam 36 i znudziło mi się. Mówię: „Ty, dosyć już tego”. „Czego dosyć, dziewuch?”. „Nie dziewuch, tylko pisania tych kreseczek”. Wanda była zazdrosna jak pies.
A Pani?
Ja nie.
Ale kochała go Pani?
Tak, ale nie byłam. Muszę?
A o Wandę?
Też nie. Te fizyczne sprawy miały małe znaczenie. Myśmy ślub wzięli po sześciu latach znajomości. Miałam 12, gdy go poznałam, a pobraliśmy się, gdy byłam w połowie drugiej licealnej. Śmiertelnie byłam w nim zakochana.
Mam wrażenie, że pacjentce powiedziałaby Pani: „Rzuć go”.
Nigdy nie radziłam takich rzeczy. Trzeba obejrzeć cztery razy dookoła, zanim pomyślisz o rzucaniu. Oni z Wandą sobie wystarczali. Jeżeli chodzi o mnie, wystarczało mi to, co było dla mnie. W sumie wszyscy byli zadowoleni.
Ale rozeszliście się.
A to z innego powodu, jak mnie oszukał. Myśmy mieli zasadnicze przykazanie, że wszystko o sobie wiemy, nie mamy żadnych tajemnic. Grało, dopóki Wanda pewnego dnia nie powitała mnie nowiną: „Wiesz, Wisłocki z tobą się rozwodzi, a ze mną ożeni”. Wymyślili, że zabiorą jedno dziecko. O, nie! I w tym miejscu skończyła się miłość. Bo już takiej łobuzerki to nie. Co to, to nie.
Dlaczego chciał taką rewolucję przeprowadzić?
Wanda chciała! Minęła trzydziestkę, wykombinowała sobie, że musi wyjść za niego albo znaleźć sobie innego męża. Powiedziała mu: „Albo się ożenisz ze mną, a rozwodzisz z Misią, albo za innego wyjdę”. Bo miała jakiegoś pod ręką. On się o niego wściekał, to najlepszy sposób na chłopa. A ja nic, tylko się przyglądałam. Wanda i Wisłocki byli despotami. Ja byłam taka kobitka miękka.
A Pani wizerunek kojarzy się raczej z kobietą dynamiczną.
Każdy miękki zawsze się najeża, żeby go nie zjedli.
Wanda po pół roku wyprowadziła się, myśmy z Wisłockim jeszcze kilka lat razem mieszkali, w końcu się rozeszliśmy. Po rozwodzie byłam załamana i Rysio Wiśniowski, który robił świetne zdjęcia, zaproponował, że nauczy mnie fotografować. Jak mnie nauczył, to po trzech miesiącach byłam ładna jak Królewna Śnieżka. Znalazłam zainteresowanie i chęć do życia, widocznie męski hormon dobrze działa na kobietę, wyprzystojniałam niesłychanie. To jest ta sztuka kochania, gdy oprócz miłości działają endorfiny. O, to zdjęcie zrobiłam w Żegiestowie, stacja nad Popradem, o piątej rano, Rysio mianował mnie potem fotografem. Zdjęcia robiłam odtąd przez całe życie.
W biografii wspomina Pani, że Stach Wisłocki miał w swoim pokoju całe laboratorium: mikroskop, szkiełka, flaszki z kwasami. Czy to Wisłocki pociągnął Panią do medycyny?
Pewnie, że od niego się zaczęło, ja byłam taka dziewczynka zwyczajna. Obudził we mnie zainteresowanie mikroskopem. No i ja przy tych wszystkich koleżankach, które tylko umiały się umalować i głupie książki czytać, byłam filozofka. Gdy napisałam wypracowanie z polskiego o krasnoludkach, które poszły na wycieczkę do środka człowieka i tak szły przez zęby, przez język i w każdym narządzie spotykały różne rzeczy, to polonistka się za głowę złapała i poleciała do przyrodniczki spytać, czy tak jest naprawdę (śmiech). To już był wpływ wspólnego zaglądania do mikroskopu.
Wpisałem wczoraj w internecie hasło „Michalina Wisłocka” i w ciągu dwóch sekund miałem 643 odpowiedzi na Pani temat.
No to po co pan do mnie przychodzi, jak tam widzi wszystko? Śmiać mi się tylko chce.
Dlaczego?
A niech się bawi moją osobą. Mam tu encyklopedię lekarzy polskich, jestem. Encyklopedię ogólną, jestem. To mało? Dosyć.
Darek Zaborek, Gazeta Wyborcza
Świetnie się czytało. Szczególnie, że niedawno oglądałam film o jej życiu. Wcześniej nie byłam zupełnie świadoma jak barwną, odważną i nietuzinkową osobą była pani Wisłocka.