Wczoraj byłam u tego, a jutro pójdę do tamtego. Życie upływa mi teraz poprzez wąskie ponure korytarze przychodni i szpitali, przelewa się i bulgoce między moimi zimnymi jak zwykle palcami, gdy rzemieślnicy różnej maści zaglądają we mnie i oglądają mnie, ugniatają moje ciało jak kruche ciasto, próbując przywrócić mnie do tak zwanego pionu.
A ja – nieustannie powracam do dobrze znanej, ciepłej i bezpiecznej pozycji embrionalnej, skrupulatnie układam się wzdłuż linii horyzontu i zapadam w błogi sen.
Jest już jutro, czyli obu mam daleko poza sobą. Na szczęście. Kula szkarłatnego światła gaśnie poza wygniecioną firanką. Staram się skupić na niej całą moją uwagę, a mimo to, cały czas czuję w sobie ich łapy. Linie papilarne powgniatane w lateks ich rękawiczek, gorące, że aż przeniknęły na drugą stronę, do mnie, wgryzły się we wnętrze mojego ciała i cały czas tam są, obmacują mnie i nie dają mi myśleć o czymkolwiek innym. Ja przez cały czas czuję paluchy postarzałej, ale wciąż kobiecej pani doktor. I tej drugiej, nawet dosyć powiedziałabym niebrzydkiej, ale pozbawionej kobiecości, z niskim poziomem estrogenów w organizmie, której ciało nigdy nie spłata żadnego figla, bo ona przecież doskonale zna jego reakcje. Wie, że jest ono jak precyzyjnie działający mechanizm, że wypróżnia się zawsze o tej samej godzinie, śpi godzin osiem co do minuty, a co dwadzieścia osiem dni wydala równo filiżankę purpurowej krwi, i ani kropli więcej!
Co innego jej pacjentki. Zazwyczaj podstarzałe, zmęczone życiem kobiety, które u ginekologa były dwa razy, raz z pierwszym i raz z drugim dzieckiem. Siedzą ze mną przestraszone, podpierając swoje ogromne biusty rękoma, i wstydliwie, z niekłamanym strachem i z nutką dziwnej, niezrozumiałej dumy w głosie opowiadają, co też za problem mają z piersiami. Guzy, guzki, narośla, raki, czyraki, nowotwory. Świadczą o kobiecości, gdy łona dawno już przekwitły i wiadomo, że nie wydadzą już owoców. Guzy, guzki, narośla, raki, czyraki, nowotwory. Kwitną i płaczą krwawymi łzami przekwitłe, kobiece piersi. Wcześniej wezbrane mlekiem, dziś – obrastające guzami, wydające złe owoce. Co ja robię w tym wszystkim?
Moje sutki, lato życia, dojrzałość nie poparta faktem, ale narzucająca się wprost każdemu, kto je widział. Leżę na kozetce, pani doktor tłamsi je. Mocno. Jak spragniony mężczyzna gumową lalkę z groteskowo rozwartymi wargami, przypominającymi waginę. Chyboce, ugniata, szturcha. Bez kropli współczucia, zimno, aż stawiają się wystraszone sutki. Boli, ja nic nie mówię. Tamta bardziej kobieca, robiła to lepiej. Delikatniej. Jak… mężczyzna zakochany. Myśli i analizuje, widzę to w jej skupionej, lekko pomarszczonej twarzy. Krzywy, orli nos, nozdrza drgają jak chrapy konia.
Wyobrażam sobie, że jeśli ma męża bądź kochanka, to on pewno lubi wodzić po nim językiem. Bo nadaje charakteru jej twarzy. Inaczej byłaby nudna. Brwi zbiegły się w jednym miejscu. Bada. Ja nie mam tam guza. Nie! W mojej lewej piersi rozrasta się czerwona róża, wiem to. Pod palcami czuję jej pączek, a kolczasta łodyga wyrasta gdzieś od serca, czepiając się moich płuc. Lekarka poprzesuwała wszystko, wbiła kolce mocniej, to dlatego teraz nie bardzo mogę oddychać pełną piersią. Kolce szarpią mi ciało, bo każdy chce żyć: nawet róża uwięziona w mojej piersi. Ja chciałabym jej odmówić tego życia, samodzielnie wydrzeć ją z samej siebie, ale nie wiem, jak tego dokonać, żeby nie zniszczyć jej piękna, nie uszkodzić korzenia. To zaledwie pączek, a nie daje mi spokoju. Więc robię z niego coś w rodzaju chorągiewki, czy też proporczyka, wszystkim mówię o tym pączku, chwalę się nim, wielbię go i sławię wszem i wobec, bo wiem, że dodaje mi on kobiecości. I z młódki czyni mnie dojrzałą matroną, kobietą po przejściach, bez dodawania lat.
Grozi śmiercią, która dobrze smakuje z młodym ciałem. Ten probierz kobiecości. Wszystko wtedy jest jak dobre wino. A moje serce dygoce ciągle zakochane w biciu, pompuje zdrową krew pomiędzy łodygami i zielenią liści. Róża dalej wzrasta, sama jedna poprzez moje ciało toruje sobie drogę do światła. Strącając mnie w mrok, wiadomo. Nie ma róży bez kolców. I tak ich zapach rekompensuje wszelkie rany.
Wczoraj ten, jutro tamten. Zaglądają w jamy mojego ciała, wkładają łapy w każdą szczelinę. Oni chcą mojego dobra, wiem to. Tylko dlaczego po każdej wizycie u nich czuję się bardziej chora? Aksamitnie sunie ku mnie zmierzch. Herbata parzy czubek języka. Znowu dziś nie dostałam kuponu na sen spokojny. Miasto umiera po cichu. Razi mnie blask latarni.
Tekst ukazał się w ramach letniego konkursu.