Moja Wagina ma sto imion. Ale były czasy, kiedy nie miała żadnego. Bardzo ją kochałam, i bardzo się martwiłam, że nie mogę tego nikomu powiedzieć, bo nie używam żadnego słowa, żeby ją nazywać. Uważałam, że każde jest brzydkie.
Że nie mogę jej nazywać cipką, pochwą, waginą – bo te słowa brzmią tak przeraźliwie zimno i okrutnie. A ona jest taka delikatna, jak płatki kwiatów i do niej trzeba podchodzić z czułością. Nie wolno mówić „pochwa”. Pochwa to przecież futerał na miecz, a ja mojej pochwy nie mogę skaleczyć.
Więc nie mówiłam. Nie nazywałam jej nawet w myślach. To nie było żadne „to miejsce”, „pisia-sisia” ani „pizdencja”. A im bardziej nie mówiłam, tym bardziej jej nie było. Tym mniej uwagi jej poświęcałam. I czułam, że czegoś mi brak. Ale nie wiedziałam, że jestem dziewczyną, która sama siebie pozbawiła waginy.
Waginy nie wolno było nikomu pokazać. Nie wolno było na nią patrzeć. Ale kiedyś w sex shopie widziałam na zdjęciu rozebraną kobietę, która miała nogi w rozkroku, a między nogami to różowe coś. Wtedy chyba pierwszy raz zobaczyłam, jak to wygląda w pełnej krasie. Byłam wtedy mała, miałam może z 9 lat i do sex shopu trafiłam przypadkowo. To było takie podniecające! Ona, ta kobieta, była taka wyjątkowa. I miała wszystko na wierzchu, krzyczące, nagie, czerwone! Jej Wagina krzyczała: Jestem! To nie był szept, to nie był wstyd, to był tryb rozkazujący: patrz na mnie, bo jestem piękna! Patrz na mnie i zachwycaj się, bo ten widok musi obudzić w tobie zachwyt.
Kiedy byłam nastolatką w ręce wpadła mi książka, w której było napisane – obejrzyj swoją waginę, ona jest piękna. Jest święta. Jest w środku opalizująca na perłowo. Zamknęłam się z lusterkiem w łazience i z zrobiłam to. Czułam się, jakbym popełniła jakieś wykroczenie. Oglądać swoją waginę! Kochałam ją, ale przecież tak nie można. To wstyd! To wstyd na nią patrzeć, zaglądać jej tam do środka. I po co? Trzeba mieć odrobinę skromności, przyzwoitości. To nieprzyzwoite tak robić. Do głowy mi nawet nie przyszło, że chłopcy dzień w dzień oglądają swoje penisy, choćby przy sikaniu. Ciągle je trzymają w dłoni, wymachują nimi, myją je pod kranem. Są z nimi w ciągłym kontakcie i żaden z nich nie myśli, że to nieprzyzwoite patrzeć na swojego siusiaka.
W książce była jeszcze jedna informacja – o nazwie. Pisano, że wagina to inaczej joni. I tak słowo Joni stało się pierwszym prawdziwym imieniem mojej waginy. Kiedy miałam szesnaście lat, mój pierwszy prawdziwy chłopak zapytał mnie, jak ma na nią mówić. Joni – odpowiedziałam. Wtedy już byłam do tego słowa przyzwyczajona. Od kiedy znalazłam tamtą książkę i ją – joni – obejrzałam w lusterku, to imię do niej przylgnęło. Jakże cudownie było mieć tak ślicznie nazwany narząd! Jakże cudownie było, gdy szeptał mi do ucha to słowo.
Potem nowy kochanek zastąpił poprzedniego, a ja byłam już pełnoletnia. Nie chciałam, żeby cokolwiek mi przypominało tamten związek. Trzeba było zmienić jej imię. Łechtaczka została perełką, a joni – muszelką. Przez następne kilka lat miałam więc muszelkę. Ale raczej nie używałam w towarzystwie tego słowa. Koleżanki policzkowały mnie, mówiąc o swoich muszelkach: pizda, cipa, pipka. Jakoś mi się to wszystko wydawało niestosowne. Tak mało było w tym czułości i szacunku. Tak trudno powiedzieć słowo „pizda” z tkliwością. Przecież zazwyczaj mówi się: „ty głupia pizdo”. I moja wagina znów była nienazwana. Gubiła się w wielkiej ilości muszelek z plaży. Jej imię po pierwsze znaczyło – muszlę. Dla niewielu zaś ludzi było synonimem narządów kobiety. I znowu byłam niepełna. Kobieta bez waginy.
Wtedy przeczytałam opowiadanie Sapkowskiego, w którym Morhołt mówi o waginie swojej kochanki, że nazwać to miejsce tak jak nazywają je zazwyczaj ludzie, to jak nazwać Stonehenge kupą kamieni*. Wydało mi się to piękne. Pierwszy raz czytałam o tym, że ktoś ma tyle czułości i szacunku w stosunku do swojej kochanki, do jej waginy. I na dodatek mężczyzna.
A potem zaczęłam mówić. Mówiłam „moja muszelka”. Im częściej mówiłam to, tym łatwiej było mi powiedzieć „moja wagina”. I więcej waginy było w moim życiu. Pojawiały się w nim i waginy, i waginki. Mój kochanek mówił do mnie czule. Mówił, że moja wagina jest jak kwiatek, jak motyl. Codziennie obchodziliśmy dzień waginy, i codziennie składał mi życzenia z okazji Dnia Waginy. A później, w „Monologach waginy” przeczytałam, że naprawdę jest jakiś V-day.
Moja wagina została waginą, kiedy zmieniłam znowu kochanka. Musiała stać się waginą w pełni, na sto procent, totalnie. Bo muszelka przypominałaby mi byłego. Tak samo jak joni – tego pierwszego. I im więcej moja wagina stawała się moją waginą, im częściej o niej mówiłam, tak normalnie, naturalnie, tym bardziej ja byłam sobą. Spełniło się jedno z moich marzeń – mówić o swojej waginie. I jakże mnie zdumiało, że świat nie zna tego słowa!
Kiedyś żartowałam w pracy z koleżanką i mówiłam o waginach. Do rozmowy włączył się kolega. A co to jest wagina? – zapytał. Zdębiałam. Koleżanka również. Osłupiałe, patrzyłyśmy, to na siebie, to na niego, nie wiedząc, co dalej. Żadna z nas nie użyła słowa cipka. W końcu ona powiedziała: pussy.
Kicia, kotka, koteczka. Tak też na nią mówią. Gatta, pussy. Te określenia są ładne. To znaczy – ja uważam, że są ładne. Polskie słowo cipka zawsze mi się kojarzyło z kurami. Cip, ciiiip, ciiiip, cip – tak wołała moja babcia, sypiąc kurom ziarno. Cipkę ma moja koleżanka. Czasem mówię do niej: cipko. Ona uważa, że słowo cipka (czy cipeczka) jest najpiękniejsze pod słońcem. Mi wciąż w uszach brzmi wypowiedź jednego kolegi, który powiedział „stałem tam, jak głupia cipa”. Cipa, czyli bardzo źle i jak tu takim określeniem afirmować kobiecość?
Ale do rzeczy – w wielu krajach wagina jest kotką. U nas jest cipką. Dlatego lubię anglojęzyczne filmy, bo to tak ładnie brzmi, kiedy ktoś mówi: I like your pussy. Pussy jest miękka jak aksamit. Ja, kobieta, nie przepadam za słowem cipka, tak jak transwestyta za nazywaniem go transwestytą. Chociaż inne dziewczyny lubią i używają słowo „cipka”, ja jakoś nie mogę. No po prostu nie i już.
Teraz, kiedy jestem dorosła i świadoma – moja pochwa ma imię. Popatrz – dzisiaj mogę ją nazywać nawet pochwą! Wiem, że wszystko jedno, jak ją nazwę – bo ona i tak zawsze jest cenna. Zawsze mi bliska. Więc kiedy jestem w zaczepnym nastroju, ona staje się pizdą. Kiedy chcę poświntuszyć, mam cipkę. Między ludźmi – mogę mieć pochwę. A w domu, tak sama dla siebie – mam waginę. I lubię przebywać z nią blisko, z moją waginą. Której w końcu, po latach, nadałam właściwe imię. Z nią jest jak z Polską – Polska niby była Polską, będąc Polską Republiką Ludową, ale… dziś jest nią bardziej, po dwudziestu latach wolności. Tak samo moja wagina – po ponad dwudziestu latach mojego życia dostała prawdziwe imię i dopiero od tego czasu naprawdę żyje.
*„Dotykałem jej gładkich ud, dotykałem jej kobiecości, miejsca nie nazwanego, bo nawet w myśli nie ośmieliłbym się nazwać go u niej tak, jak przywykłem, żadnym z irlandzkich, walijskich czy saksońskich słów. Bo byłoby to tak, jak gdyby Stonehenge nazwać kupą kamieni.”