Kiedy miałam dwanaście lat, nie znałam słowa menarche. Usłyszałam je późno po dwudziestce. Kiedy miałam dwanaście lat, nie wiedziałam nic o miesiączce – poza tym, że jest.
Nie znałam żadnych dobrych historii z nią związanych, ani w ogóle żadnych historii. Była czymś wstydliwym, o czym się nie mówiło. Nie znałam żadnych pozytywnych uczuć, które można żywić do swojego ciała, kiedy się krwawi. Więc ich nie żywiłam.
Nie byłam dumna, kiedy dostałam pierwszej miesiączki. Tłumiąc w sobie wszystkie negatywne uczucia, próbowałam ją potraktować, jak coś normalnego i naturalnego. W końcu powitałam ją nijako. Bo nie było żadnego powitania. Miałam dwanaście lat, i żyłam tym, co mi mówili dorośli. To znaczy dorosłe kobiety. Wyrażały współczucie. Mówiły „taki los, musimy cierpieć”. Ta predestynacja do cierpienia była dla mnie czymś niepojętym. Pamiętam, że nie chciałam nikomu mówić o mojej miesiączce. Nie chciałam, żeby ktoś mi współczuł albo się nade mną litował. Nie chciałam, żeby ktoś mnie wyśmiał, wytykał palcami. Nie chciałam też dołączyć do grona koleżanek, które nie lubiły miesiączki, mówiły na nią „ciota” a o tym, że krwawią, wyrażały się frazami w stylu „leje się ze mnie, jak ze świni”. Ja nie chciałam być tą świnią.
Z dzieciństwa nie pamiętam bólu. Kiedy dostawałam okresu, miałam złe samopoczucie, ale związane było bardziej ze wstydem, ze strachem, że przecieknie mi podpaska albo że ktoś zauważy (chłopcy!), że w ogóle podpasek używam. Dlatego bardzo szybko zaczęłam używać tamponów. Dawały o wiele więcej poczucia bezpieczeństwa, i pozwalały poczuć się bardziej „światową”, „wyzwoloną”, „nowoczesną”. Do dziś pamiętam dowcip o dwóch dinozaurzycach, które wybrały się nad jezioro i jedna z nich nie poszła się kąpać. „Dlaczego nie pływasz”? – pyta dinozaurzyca. „Bo mam okres” – odpowiada druga. Na co tamta zdziwiona „A ty nie używasz owieczek?”. No więc ja chciałam być postępowa, chciałam używać owieczek, sprzeciwiłam się mamie, i kupiłam sobie tampony. Nie był to sprzeciw sensu stricto, ale pamiętam, że mama tego mojego wyboru raczej nie pochwalała. Przyjęła to po prostu do wiadomości. Wiedziała, co robię, bo pudełko tamponów zawsze leżało w szafce w łazience. Tak samo przyjęła do wiadomości, ale nie pochwalała tego, że stosuję pigułki antykoncepcyjne – ale wtedy to już byłam dorosła.
Nigdy nie miałam z kim porozmawiać na temat tego, że mam okres. Jak byłam dziewczynką, to nawet nie przyszło mi do głowy, że mogę rozmawiać na takie tematy. Może, gdyby jakaś koleżanka powiedziała mi „lubię mieć okres”, to bym jakoś podjęła rozmowę, chociaż sądzę, że bardzo bym się wstydziła o tym rozmawiać. Zawsze miałam poczucie, że to rzecz zbyt osobista, żeby ją profanować prostymi słowami. Chociaż nie była powodem do dumy, gdzieś jednak wiedziałam, że nie mogę pozwolić, aby ktoś ją zbezcześcił złym słowem.
Jak ważne wtedy dla mnie były jakieś pozytywne emocje związane z okresem, zdaję sobie sprawę dopiero teraz. Tak samo, jak dowcip o dinozaurzycach, pamiętam słowa kobiety z jakiegoś amerykańskiego serialu, która powiedziała swojej córce „Czasem fajnie jest mieć okres, położyć się przed telewizorem i zjeść tabliczkę czekolady”. Od czasu, kiedy to usłyszałam, często powtarzałam sobie to w myślach. To były jedyne pozytywne słowa na temat miesiączki, jakie usłyszałam jako nastolatka. To chyba niedużo. Dziś myślę, że myślałabym wtedy o sobie i swoim ciele zupełnie inaczej, gdyby ktoś nauczył mnie szacunku do niego, i zafirmował je w tamtym czasie.
Kiedy stałam się kobietą, rozmawiałam o tym, jak to jest mieć okres, z mężczyznami. Swoimi kochankami, kolegami. Ich ta krew jakoś czarowała. Odkryłam też, że uwielbiam się kochać w czasie okresu. Mój ówczesny chłopak przyjmował to tak ochoczo, jak ja. Szokowała mnie wiadomość, że w ogóle istnieją mężczyźni, którzy nie chcą kochać się z kobietami w tym czasie.
Pierwszy raz dobitnie zdałam sobie sprawę z tego, że kobiety nie lubią mieć miesiączki i że brzydzą się krwią, na czwartym roku studiów. Wtedy też zdałam sobie sprawę, że ja – jestem od nich inna. Nawet myślałam, że nie jestem do końca kobietą, skoro się nie wpisuję w to typowo kobiece zdanie na temat miesiączki. Nie czułam się kobietą. I nawet nie chciałam nią być, jeśli to oznaczało, że mam przystąpić do grona męczennic za kobiecość, które narzekały na „kobiecy los” i łykały tony tabletek.
Dziewczyny mówiły, że to boli. Że nie lubią miesiączki, bo jest bolesna. Ja pierwsze sześć lat przeżyłam bez bólu. Ale za to ból, który mnie spotkał, jak miałam 18 lat, był jakby skumulowany za te 6 lat. Nie pozwolił mi pójść do kina z chłopakiem moich marzeń, który mnie wreszcie zaprosił! Musiałam zadzwonić i odwołać spotkanie. Leżałam na podłodze, zwijając się z bólu, bo na łóżku – ani siedząc, ani leżąc, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Taki ból spotkał mnie tylko kilka razy w życiu, a z okresem mam 15 lat doświadczenia. Mentalnie miesiączka mnie nie boli. Fizycznie czasem tak, ale bardzo rzadko. Myślę, że to dlatego, że ja tego bólu nie wyczekuję. Kiedy mam okres, myślę o sobie – Czerwona Królowa. I tak się właśnie czuję. Jak Królowa. Nie jak ofiara Natury.
Pozytywne emocje, dobre opowieści i legendy o menstruacji poznałam dopiero jako osoba dorosła. Żałowałam, że tak późno dowiedziałam się, o tym, z jakimi emocjami dziewczęta witają miesiączkę w innych częściach świata. Prezenty, celebracje, gratulacje i życzenia. Ja tego nie miałam. Żałuję. Ale cieszę się, że w końcu poznałam te wszystkie dobre historie, bo są one moją siłą dzisiaj.
Tak naprawdę swoją pierwszą miesiączkę przeżyłam jako dorosła kobieta. Dopiero wtedy byłam świadoma tego, jakim darem jest ona dla kobiet. Może dać to, czego tak bardzo dziewczętom brakuje, kiedy są nastolatkami – pewność siebie, świadomość, że co miesiąc, wraz z księżycem, uczestniczymy w jakimś misterium, my, wszystkie kobiety całego świata, od tysięcy lat.