Gdyby nie te dzieci, nie dowiedziałabym się o sobie tylu rzeczy. O swoim związku. O przyjaciołach. O najstarszym dziecku. O rodzinie. O świecie.
Jestem silną kobietą. Jestem najwłaściwsza mamą dla moich dzieci. Jestem wrażliwym, czułym i troskliwym człowiekiem. Jestem mądra.
30.10.2017. Pierwsze ślady krwawienia. I cofnięte łzy. Nie będę się nad sobą użalać teraz, bo… Bo śmierć tego dziecka już przeżyłam, i kiedy przychodzi do mnie fala szlochu, to się nią zalewam, i wiem, że to niewypowiedziany żal, smutek, strach i pustka pod sercem…
A teraz czekałam na oczyszczenie siebie. Na to, aż okaże się, że mój organizm, moje ciało, działa prawidłowo. Dałam sobie prawo, aby nie ingerować w swoje ciało chemicznymi środkami przyspieszającymi usunięcie zmarłego dziecka. Dałam sobie prawo do tego, aby siebie w tym wszystkim potraktować dobrze. W zeszłym roku, kiedy żegnałam się z maleństwem, również myślałam, że biorę tabletki, aby sobie zapewnić zdrowie… Tak, wtedy bardziej psychiczne, ponieważ nie wyobrażałam sobie, że mogłabym, nie wiadomo ile dni i nocy (a w przypadku oczekiwania, każda chwila ma znaczenie), nosić w sobie umarłe dziecko… Czułam się jak grób.
Teraz wiem, że to moje ciało nie należało do ciąży, ono tą ciążę podtrzymywało dopóki była taka potrzeba. Tam, w mojej macicy nie ma już dziecka, dusza dziecka hula w przestworzach, a ja ani nie jestem grobem, ani nie jestem w grobie. Ja żyję i czekam na cud ponownego oczyszczenia, zgodnie z moim zegarem hormonalnym.
Wiara w to, że to dusza wybiera sobie rodziców i schodzi na ziemię po to, aby przeżyć swoje, a przy okazji ci, co się z nią stykają, mają szanse przeżyć swoje, pomaga mi w życiu podczas drugiego rozstania się z dzieckiem we wczesnej fazie ciąży.
Staram się dzięki temu nie wariować i nie myśleć o tym, jakie to dziecko by było, co bym z nim robiła, jak by wyglądało… Nie, to dziecko było jakie było. W tym roku mierzyło 9 mm, gilgotało mnie dwa razy, jak motylek swoimi skrzydełkami, i miało na imię Julek/Julka. Zeszłoroczne było większe, dało nam o sobie znać w ostatnim tygodniu października, a odeszło 1 listopada, miało na imię Tymek/Tymka. Kocham je takie, jakimi były fizycznie, i takie jakie były duchowo. Dzięki nim zdarzyło się wiele dobrego. I dzięki ich przyjściu, i dzięki ich odejściu.
Po pierwsze i najważniejsze, umocniliśmy nasz związek, z ojcem tych dzieci. Było nam trudno przez to przejść. W zeszłym roku szalałam z bólu, a on trwał przy mnie. Kiedy on upadał, ja trwałam. Byliśmy razem. Nasza intymna relacja nabrała innych barw, byliśmy jeszcze bliżej niż przedtem, choć wydawało się, że bliżej już nie można.
Może ktoś pomyśli, że zwariowałam, ale w tym roku „coś” uratowało dom, w którym mieszkamy, przed pożarem, a potem spowodowało, że zachciało mi się żyć. I jestem wdzięczna obojgu moim dzieciom, za to, że nie pozwoliły mi leżeć ze sobą w grobie, że kopnęły mnie w zadnią część mojego szanownego ciała, aż wyleciałam ponad ziemię i, na szczęście miękko, wylądowałam na jej powierzchni. Dlatego mimo że oczekiwałam na naturalne poronienie, kiedy zachciało mi się kochać z moim fantastycznym mężem (okazał się fantastyczny znów, kiedy wróciłam do żywych), po prostu to zrobiłam, a potem znów, i znów, i znów. Miałam tak długą przerwę, chowając się w depresję i do grobu (powtarzam się, wiem, ale podkreślając to słowo chcę pokazać, jak głęboko się zakopałam za życia), że okazało się, że pragnę męża codziennie. I kiedy tylko byliśmy sami, czułam, że tak, teraz, natychmiast!
Nie mam intencji, aby kogokolwiek namawiać do wejścia na moją drogę, bo każda z nas przechodzi to inaczej. Dowodem na to jest to, co myślałam w zeszłym roku, a co z kolei było ważne teraz.
Jedyne, o co mi chodzi, to, żeby starać sie w tym wszystkim wybierać według siebie, dbać o siebie, dać się w zaufaniu prowadzić sile wyższej, ona wie co dla nas najlepsze.
Wiem, co to znaczy czuć potworny ból po stracie. Wiem, jak to jest wyć z tego bólu i nie mieć już łez, aby opłakiwać śmierć. Wiem, jak to jest obwiniać i siebie, i partnera, i świat. Wiem, jak to jest pragnąć udowodnić partnerowi, że jest się nadal sprawną kochanką, i mimo świeżego poronienia i krwawienia, łamiąc siebie, oddawać się mu z jakimś dzikim zapamiętaniem, nie mówić mu o tym, że jest mi tak cholernie źle… Wiem, z czym wiąże się informowanie innych, którzy też czekali na to maleństwo, o tym, że … wiecie, o czym… Wiem, jak to jest pić i palić do utraty przytomności, żeby nie czuć, jak bardzo boli. Wiem to.
Wiem też, jak to jest się z tym pogodzić wbrew ludzkiej logice. Wiem, jak to jest nie zatracić się w szaleństwie rozpaczy. Wiem, jak można uczciwie wobec siebie starać się przeżyć wszelkie uczucia, które pojawiają się w związku z sytuacją.
Te dwie formy (a myślę sobie, że jest ich więcej na całym świecie), są w porządku. Są moje. I to ja, moja osoba nadała ich przeżywaniu treść.
Gdyby nie te dzieci, nie dowiedziałabym się o sobie tylu rzeczy. O swoim związku. O przyjaciołach. O najstarszym dziecku. O rodzinie. O świecie.
Jestem silną kobietą. Jestem najwłaściwsza mamą dla moich dzieci. Jestem wrażliwym, czułym i troskliwym człowiekiem. Jestem mądra.
Moje dzieci zawsze będą w moim sercu, zostały uznane i włączone do systemu rodzinnego. Jednak nie będę już leżała z nimi w grobie.
Będę starała się żyć. Według siebie. Ale żyć. Robić różne rzeczy, nie czekając na to, aż jakieś specjalne warunki zostaną spełnione, aby te rzeczy robić. Nie będę już czekać.
Dlatego piszę. Czekałam, już wystarczająco długo.
autor: Magda