Gdy pierwszy raz usłyszałam o poliamorii – zdębiałam. Odezwały się wszelkie moje wdrukowane stereotypy i uprzedzenia. A potem w poliamorii żyłam i przeżyłam. I było (że tak kolokwialnie to nazwę, to wybaczcie, ale naprawdę:) zajebiście!
Był rok 2012 a ja właśnie przeczytałam książkę „Puszczalscy z zasadami”. Najpierw jednak urobiła mnie Starhawk, autorka poliamorycznej sielanki w klimatach MadMaxowych o jakże ezoterycznym tytule: „Piąty święty żywioł”. A więc pomieszanie z poplątaniem. Do tego warsztaty radykalnego wybaczania, anielskie karty, industrialna muzyka, tango argentyńskie, chłopak, który powiedział: OK, możemy negocjować i…
I spotkałam Go. Pana Nr 2. Pana: „Monogamia mnie nie interesuje”.
Trafił tym zdaniem prosto do mojego serca, do mojego umysłu, do głębi mego jestestwa. A jego język dość szybko trafił w moje usta. To było to. Jeśli nawet nie miłość od pierwszego wejrzenia, to namiętność, dla jakiej wypowiadano wojny i rujnowano całe królestwa. Od samego początku wiedział, że mam chłopaka, długoletniego partnera, którego kocham. Czy to dla niego była przeszkoda? A skąd, to był duży plus! Wszak monogamia go nie interesowała. A co na to mój długoletni partner: „luz, idź się zabawić, przecież się umówiliśmy”.
No dobrze, może nie ze wszystkim było tak luźno, bo nasze negocjacje dotyczące tego, co mogę robić z Panem-Monogamia-mnie-nie-interesuje, były długie, gorące i wielce szczegółowe. W tym czasie zdążyłam już dla Pana-Monogamia (tak sobie nazwę go krótko a przewrotnie) stracić głowę, zdrowy rozsądek, złamać tysiąc zasad nie-do-złamania i tak dalej, i tym podobnie. Słowem: zakochałam się na zabój. Latałam więc piętnaście centymetrów nad ziemią i doświadczałam stanu permanentnego wypełnienia miłością i seksualną przyjemnością.
I czułam się jak ostatnia ździra.
Naprawdę.
Czy oszukiwałam któregoś z mężczyzn? Czy nie trzymałam się wynegocjowanych zasad? Czy któregoś zaniedbywałam? Nie. Nic podobnego. Po prostu doznałam tego stanu (tak to sobie wyobrażam), którego doznają osoby homoseksualne, gdy zakochują się w osobie tej samej płci, żyjąc w heteromatriksie. Życia w próżni, w której nie tylko nikt mnie nie rozumie, ale także i wytyka palcami. Bo miałam dwóch chłopaków. Nie chciałam z tego robić sekretu, nie robiłam nic złego, po prostu kochałam. Kochałam ich obu.
Moja mama kręciła głową w niedowierzaniu. Przyjaciele taktownie nie zadawali zbyt wielu pytań. Za to ja wciąż dzwoniłam do moich nielicznych (słownie: dwóch) poli-znajomych, żeby zasięgnąć rady, języka, dostać chociaż odrobinę zrozumienia w tym świecie, w którym obcy mi ludzi patrzyli na mnie ze zgorszeniem lub politowaniem (puszczalska, kurwa, wstrętna femme fatale itp), a koleżanki nabierały wody w usta.
Tak na serio to nikt mnie nie zliczował. To ja miałam tendencje do linczowania się sama. Bo: puszczalska, zdzira, femme fatale… – zmiana wzorców myślenia to była żmudna praca.
W tej całej sytuacji najbardziej doskwierało mi zawieszenie w próżni. Brak kulturowych wzorców. Nie było żadnych seriali, filmów, znanych powieści ani lektur szkolnych, w których bohaterowie żyli tak, jak ja z dwoma mężczyznami (Izoldę pomijam). Poruszałam się więc po omacku, znając jedną powieść (wspomniana Starhawk) oraz jeden podręcznik („Puszczalskich”). Tak naprawdę żyłam w świecie, w którym modele związków takich jak mój, były równie częste, co wygrana w totka. W którym o tym, co się dzieje w moim życiu, bardzo rzadko miałam okazję porozmawiać z kimkolwiek trzecim, a jeszcze rzadziej z kimś, kto wiedział, o czym mówię z doświadczenia.
Połączenie próżni, ludzkiego niezrozumienia oraz – w największej mierze – moich własnych wdrukowanych osądów na temat monogamii, puszczalstwa, jedynej miłości, małżeństwa, seksu i całej reszty – było jak tornado, które zabierało wszystko, co znam i kazało budować na zgliszczach. Można powiedzieć, że dzięki poliamorii zostałam (przymusowo) oczyszczona z wielkiej ilości kulturowego nalotu – tego wszystkiego, co dotyczyło miłości, zakochania, seksualnej przyjemności, ranienia innych. To oczyszczenie jednak nie było łagodne i komfortowe. Porwana przez tornado trafiłam pod wodospad (Niagarę!), który bynajmniej nie był ożywczy i łagodny. Nie! Hektolitry wody waliły, jak młot, a ja ani nie trzymałam równowagi, ani nie nadążałam z wypluwaniem wody z ust. Ślizgałam się na mokrych skałach i raz po raz podtapiałam się lub do krwi obijałam kolana.
Żyłam w miłosnym amoku i „kulturowej pralni”. Z takim jakby sekretem, chociaż wszyscy wiedzieli. Jak żyję, z kim żyję. Pamiętam, jak pewnego dnia obwieściłam to na FB, żeby właśnie nie było niedomówień. Niestety, nie dało się ustawić statusu „w związku z dwoma najcudowniejszymi mężczyznami z Wrocławia”. FB opcji poliamorycznej nie przewidywał. Niektórzy gratulowali odwagi, inni queerowego podejścia do życia. Było pięknie, ale sądzę, że gdyby nie to „nagłe zakochanie, którego nie było w planie”, nie miałabym siły stawiać czoła polskiej monogamicznej rzeczywistości.
Co przeżyłam? Piękną miłość. „Pralnię”, która nauczyła mnie bardzo wiele o miłości i związkach. Chyba najwięcej. Totalnie fascynujący okres duchowego wzrostu. Seksualne spełnienie. Życiowe spełnienie. Będąc w poliamorii, nauczyłam się też bardzo dużo na temat miłości i lęku. Każdego dnia konfrontowałam się z lękiem. Mam też wrażenie, że gdyby nie te wszystkie techniki odpuszczania, którymi się wtedy fascynowałam (EFT, radykalne, itp), z lęku uciekłabym z tamtej miłosnej konstelacji. Bo mimo tego, że miłość mnie uskrzydlała, a seks dopieszczał, to lęk (czy to ma sens?; czy ja ich nie ranię?; co ja im robię?; czy jestem ździrą?; czy krzywdzę całą naszą trójkę?), poczucie winy, poczucie niestosowności tego, co się dzieje i mnóstwo innych niełatwych uczuć, rozkładało mnie na łopatki. Tak więc nie konflikty z partnerami czy potencjalna zazdrość były mi solą w oku. Nie. To własne emocje i ciągłe mierzenie się z kulturą monogamii rozkładało mnie na łopatki.
No i jeszcze wszechogarniająca radość i ekstremalna seksualna przyjemność – no bo czy można być tak szczęśliwym? Czy można brać z życia aż tyle przyjemności? Czy to w ogóle wypada? Bo poliamoriapokazała mi również to: radość i miłość w takiej dawce, jakiej nie doświadczyłam wcześniej.
I sama nie wiem, co było trudniejsze: poradzenie sobie z lękiem, czy właśnie z poczuciem szczęścia.
Życie człowieka składa się z radości i smutku; z uśmiechu, ale także z łez; gdy w tym wszystkim co nas otacza mamy spojrzeć w niebo, gdzie przebywa Chrystus, by uświadomić sobie jakie jest nasze ostateczne przeznaczenie w niebieskiej Ojczyźnie, gdy tutaj na ziemi jesteśmy tylko pielgrzymami. Tak nas nauczał swego czasu papież Benedykt XVI i nasza święta Matka-Kościół. Gdy rozważymy te słowa, to zrozumiemy, że choć nasza Matka-Ziemia jest tak piękna, choć jest naszą energią dla materialnego ciała, to jednak nasze przeznaczenie rzeczywiście jest w niebie, choć niektórzy dodają, że to niebo jest w kosmosie – naszej cudownej energii duchowej. Nasza Matka-Kościół naucza nas, że w swoich wyborach jesteśmy zawsze wolni i z tych wyborów rozliczymy się ostatecznie osobiście przed trybunałem Boga w godzinę ziemskiej śmierci. A przecież w naukach Dalekiego Wschodu, a dokładnie w tantrze, dowiadujemy się, że to ja mam decydować sam o sobie, że mam tym innym ludziom dać najlepszą wersję siebie (a więc mam być po chrześcijańsku po prostu świętym już tu na ziemi). Matka Teresa z Kalkuty, jako osoba święta, przebywając w Bengalu wyprzedziła swoją postawą idee II Soboru Watykańskiego (idea świętych papieży Jana XXIII i Pawła VI). Powstaje tylko pytanie: co ja mogę wnieść dla ludzkości, chociażby poprzez tantrę, czy prawidłowo rozumianą poliamorię, by ten świat mógł dojść bezpiecznie do niebieskiej przystani?