Przerwałam ciążę. I nie mam traumy. A nawet wyrzutów sumienia. Nie jestem nastolatką, ani nikt mnie nie zgwałcił.
Słowo wstępne
Drogi czytelniku/czytelniczko, poniższa historia to tylko moja historia, nie wyciągam z niej uniwersalnych wniosków. Napisałam ją i dzielę się nią z tobą tylko po to, byś poznał/a moją historię i mój punkt widzenia. I, jak ja nie wnioskuję na podstawie własnego doświadczenia o całej reszcie świata, tak ciebie proszę, byś się powstrzymał/a od osądu, ale nie od refleksji.
***
Przerwałam ciążę. I nie mam traumy. A nawet wyrzutów sumienia. Nie jestem nastolatką, ani nikt mnie nie zgwałcił. Nie jestem podporządkowaną i tłamszoną przez patologicznego męża kobietą. Umiem czytać i doskonale znam zasady antykoncepcji. Nie kwalifikuję się też do kategorii najbiedniejszych. Zapewne puszczalska jestem, a na pewno tak by mnie osądzili dewoci płci obojga i seksistowscy hipokryci. Bo kocham seks, najlepiej spontaniczny i radosny. W dodatku jestem matką, spełnioną, trzykrotną i dojrzałą emocjonalnie oraz metrykalnie.
Tamtego dnia zaszłam w ciążę, bo zachód słońca nad górami miał urok nieodparty, a butelki różowego wina nie dało się zachować na następny dzień. Pech chciał, że akurat burza hormonalna towarzysząca owulacji sprawiła, że nie byłam po prostu w stanie oprzeć się czarowi chwili, a o tych kilka kropel wina za dużo poluzowało mi hamulce czujności i kontroli. Była więc kolacja z zachodem słońca w rozmiarze XXL, naturalnym, bo w plenerze, był dobrostan ciała i duszy taki, że ochota poszerzenia tegoż dobrostanu okazała się silniejsza niż rozsądek. Był zatem seks namiętny i intensywny gdzie popadnie – między resztkami kolacji, na stojąco i na masce samochodu. I chciałam do końca. I tak też się stało.
Ja, która moje nastoletnie dzieci przykładnie i bez tabu wyedukowałam w tematyce seksu we wszystkich aspektach: odpowiedzialności za swoje ciało i za drugą osobę, szacunku do siebie i innych, a wreszcie przyjemności bez ryzyka, a nade wszystko antykoncepcji (wałkowałam to z dziećmi jak inne matki wałkują tabliczkę mnożenia ze swoimi trzecioklasistami, do znudzenia), ja czterdziestolatka, ja szefowa firmy, zaszłam w ciążę z powodu zachodu słońca i błogości chwili! Takie były okoliczności bezpośrednie zajścia.
Nieco szersze okoliczności natomiast były takie, że moje dzieci były już prawie dorosłe, a ja wreszcie mogłam zacząć planować więcej zawodowo i osobiście. Właśnie rozstałam się z ich ojcem (nie, też nie patologia i trauma, po prostu drogi się nam rozeszły po latach i tyle), stanowisko pracy miałam bardziej wymagające niż kiedykolwiek, a i apetyt na ambitne projekty osobiste ogromny. Wreszcie, last but not least, na mojej drodze stanął fascynujący mężczyzna (oj, bardzo stanął i to wiele razy, szczególnie w początkowej fazie znajomości!). Oczywista, że to nie był czas na kolejne macierzyństwo.
Jednak ciąża się zdarzyła, co też wkrótce dwie kreski na teście wykazały bezlitośnie. Nie było łez tym razem, jak przy trzecim, Beniaminku nieplanowanym i urodzonym w okolicznościach rozwodowych. Tamta historia skończyła się pozytywnie i kocham to najmłodsze dziecko jak wariatka, ale wtedy nie miałam nawet przez chwilę tego twardego poczucia, jakiego doświadczyłam tym razem. Bowiem tym razem zdecydowanie nie chciałam więcej dzieci. Nie i koniec. Byłam raczej wkurzona na siebie za ten moment chaosu, za utratę kontroli z powodu zachodu słońca. Zła na siebie, ale bez cienia wątpliwości: chciałam przerwać.
Tutaj muszę wtrącić dłuższą dygresję, podjąć próbę wyłuszczenia, jak odczuwałam siebie i moje ciąże, moje ciało i ciała moich dzieci we mnie. I dlaczego nie ma najmniejszej sprzeczności między moją miłością do dzieci, które chciałam, albo które się przydarzyły nieplanowane, jak Benio, a tym twardym: „tego dziecka już nie chcę”. Bo nie ma w tym żadnej sprzeczności.
Jako kobieta, która była w ciąży pięć razy („trzy ciąże donoszone, jedno poronienie, jedna aborcja” – tak zapisał w karcie ginekolog), mam pełny ogląd na reprodukcję i jej aspekty psychofizyczne. Jak nie ja, to kto? No chyba nie ci, którzy nie tylko dzieci nigdy nie mieli, ale w dodatku nie są w stanie w zdrowy sposób korzystać ze swojej seksualności. Mam zatem ogląd, a i refleksję, i wrażliwość. Mam też uważny kontakt ze swoim ciałem. Nie tylko wiem, kiedy owuluję, a kiedy zbliża się okres, choć to już jest niezły wyczyn, biorąc pod uwagę, w jakim stopniu w naszej kulturze kobiety są odcięte od czucia ciała. Ja mam dodatkowo coś, co można nazwać inteligencją cielesną, na kształt inteligencji emocjonalnej czy intuicyjnej, ja gadam z moimi hormonami i oswoiłam czerwone krwinki. Dzięki temu prawie nie choruję, a jak zachoruję, to zwykle udaje mi się wyleczyć samej. Choć doceniam pomoc lekarzy, kiedy wydarza się coś, co mnie przerasta. Zatem w ciążach było podobnie. Byłam bardzo wyczulona na to, co się we mnie działo, śledziłam uważnie subtelne zmiany, te odczuwalne fizycznie jak i te trudne do opisania i zdefiniowania. Mogłabym napisać o tym książkę, tym bardziej, że w każdej ciąży wyglądało to nieco inaczej. W każdym razie doskonale pamiętam, że do pewnego momentu ciąży nie czułam, by było nas dwoje. Ciąża była moim ciałem, jeszcze nie dzieckiem, bardziej potencjałem czegoś, czemu to ja nadawałam dalszy kształt. Oczywiście, przy wydatnym udziale mocy wyższych, bo na swój sposób jestem wierząca, choć nie trawię religii oraz zhierarchizowanej i zinstytucjonalizowanej religijności. Nadawałam zatem kierunek temu potencjałowi, dbając o zdrowie, snując plany związane z macierzyństwem, układając rzeczywistość zewnętrzną tak, by sprzyjała przyjęciu nowego człowieka na ten świat. Ale wciąż, do około szesnastego-siedemnastego tygodnia ciąża była mną, a nie odrębną istotą. Czekałam z radością na moment, kiedy się dzieckiem objawi. Gdy się to wydarzyło, byłam szczęśliwa i wzruszona. Dziecko zaczęło być gościem w moim brzuchu, kimś odrębnym, moim dzieckiem. I tak to czułam w trzech ciążach, choć każda była inna, inne towarzyszyły im emocje i inne były ich okoliczności. Kolejnym ważnym momentem do zrozumienia, dlaczego miłość macierzyńska nie kłóci się w moim przypadku z decyzją o przerwaniu ciąży, było poronienie. Po urodzeniu Benia, niecałe półtora roku, nagle w pracy dostałam bolesnych skurczów i krwotoku. Miesiączki miałam wtedy nieregularne (stres!), dlatego ponad dwa miesiące bez okresu mnie nie zaalarmowały wystarczająco. Poza tym byłam ostrożna. Ale za mało, jak się okazało, bo zaszłam w ciążę, którą poroniłam, zanim zdążyłam się zorientować, co i jak. Wtedy to zdumiało mnie pozytywnie, że nie tylko nie przeżyłam traumy, ale wręcz poczułam ULGĘ, że ta ciąża się nie wydarzyła, bo nie miałam kompletnie przestrzeni na kolejne dziecko. Oczywiście, gdyby miała to być ciąża wyczekiwana i upragniona, mój punkt widzenia byłby kompletnie inny. Ale był taki właśnie i poczułam ulgę. Wtedy też po raz pierwszy dotarło do mojej świadomości, jak odczuwałam tę jedność i następnie odrębność moich dzieci we mnie i że to, co poroniłam nie było i nie mogło być dla mnie jeszcze „dzieckiem”. Było ciążą, którą poroniłam, z ulgą, jak się okazało. Ciążą, nie dzieckiem. Zjawiskiem zachodzącym w moim ciele, nie dzieckiem. To dlatego, kiedy przyszła godzina decyzji, co zrobić z tą ciążą, która przytrafiła mi się po pewnym upojnym wieczorze w fantastycznych okolicznościach przyrody, nie miałam cienia wątpliwości – ta ciąża jest kawałkiem mnie i ja mogę zdecydować, co z tym kawałkiem zrobię. To nie było jeszcze moje dziecko. Gdybym zdecydowała inaczej, około szesnastego tygodnia poczułabym, że moje dziecko stało się odrębną ode mnie istotą i kochałabym je, zrobiła mu miejsce na świecie, zaprosiła do rzeczywistości poza brzuchem. Tyle, że ja tego nie chciałam i zdecydowałam się usunąć ciążę. Tak, ciążę, nie dziecko, nie płód nawet, tylko ciążę, która nie miała się wydarzyć.
(Tutaj, drogi czytelniku i czytelniczko, osądzisz, co będziesz miał/a chęć, a mnie to raczej niewiele obejdzie, bo to, co znam i rozumiem, to ja i moje ciało i nikt nie może tego podważyć ani zanegować. Nikt, nawet ty.)
Samo przerwanie ciąży odbyło się w warunkach, których życzę każdej kobiecie chcącej to zrobić: procedura była szybka, jak to w sytuacji, gdy liczy się czas, ale nie pobieżna. System sprawdził, skonsultował, zaproponował spotkanie z psychologiem, zadbał o mój czas na refleksję, był rozumiejący i dyskretny. Lekarz z łatwością ocenił, że ma przed sobą osobę samostanowiącą o sobie i świadomą, oraz jej partnera, równie świadomego, zrozumiał, że ci dwoje, to znaczy my, są w pełni władz, żeby o swoim życiu decydować. Potem wzięłam dwie pigułki w pewnym odstępie czasu i poroniłam bez większych dolegliwości fizycznych (były porównywalne do średnio bolesnej miesiączki). Emocje, które temu towarzyszyły to trochę złości na siebie (za moment chaosu) i mnóstwo wdzięczności za możliwość decydowania o tym, czy będę miała, czy nie, czwarte dziecko po czterdziestce, w nowym, jeszcze nie ugruntowanym, choć obiecującym związku, mając trudną i absorbującą pracę i zupełnie inne plany na kolejne lata. Wdzięczność za to, że nie musiałam borykać się z tym tematem w Polsce, bo mój partner pochodzi z kraju, gdzie kobieta ma prawo decydować, a system opieki medycznej ma obowiązek zadbać o jej dobrostan i ją chronić i tej misji się trzyma konsekwentnie.
***
Epilog
Od tamtego dnia minęło kilka lat. Dzieci poszły w świat i mają się świetnie. Beniaminek niebawem wyprawi osiemnastkę i też pewnie poleci w swoją stronę, mój związek z fascynującym mężczyzną od zachodów słońca ma się jak najlepiej i kwitnie, moje życie zawodowe jest nadal bardzo intensywne i momentami trudne, ale to mój wybór i w każdej chwili mogę dokonać innego. A ponadto zamieszkałam na stałe w kraju, gdzie system chroni mnie zamiast prześladować. A, i ostatnio na własne życzenie pożegnałam swoją płodność na stałe, żeby już więcej moment chaosu mi się nie przytrafił. System mnie wysłuchał, dał czas na refleksję, po czym w przyjemnej atmosferze przeprowadził prosty zabieg, po którym wzniosłam toast szampanem na cześć wolnego wyboru i radosnego seksu bez stresu i bez ograniczeń. Bo ja najbardziej lubię w czasie owulacji i zamierzam jeszcze się trochę tą przyjemnością nacieszyć, aż do menopauzy.
Theo
Artykuł ukazał się w ramach naszej zabawy – Seks i szczerość. Ty też możesz wziąć w niej udział! Kliknij tutaj!