Kofta pisze o młodych dziewczynach, które dzięki onanizmowi mogą rozładować swoje seksualne napięcie (w tym kontekście jest też mowa o chłopcach). Pisze również o trochę smutnej masturbacji, której ulegają kobiety regularnie uprawiające seks, jednak niezaspokajane przez swoich partnerów.
Ostatnio dotarłam do biblioteczki mojej mamy, przepełnionej poradnikami dla zdradzonych kobiet, książkami-złotymi środkami na magiczne schudnięcie, poprawę samooceny i innymi, do których nigdy mnie w sumie specjalnie nie ciągnęło. Na szczęście udało mi się wygrzebać stamtąd kilka książek K. Kofty, którą pamiętałam z wcześniej przeczytanej ”Krótkiej historii Iwony Tramp”.
Na pierwszy ogień poszło ”Wychowanie seksualne dla klasy wyższej, średniej i niższej”. Czytało mi się z przyjemnością, bo autorka odwoływała się do wielu przykładów literackich, których, po prostu, nie znałam. Teraz, już po lekturze, nadrabiam zaległości.
Jest jednak w tej książce pewna rzecz, poruszana pewna kwestia, do której chciałabym się odwołać. Dość sporo stronic poświęca się masturbacji. Kofta pisze o młodych dziewczynach, które dzięki onanizmowi mogą rozładować swoje seksualne napięcie (w tym kontekście jest też mowa o chłopcach). Pisze również o trochę smutnej masturbacji, której ulegają kobiety regularnie uprawiające seks, jednak niezaspokajane przez swoich partnerów (lub też obraz tychże w oczach kobiet nie dorasta do pięt temu wymarzonemu, męskiemu ideałowi. Obawiam się, że może chodzić o mitycznego księcia na białym koniu).
Nie znalazłam jednak w książce ani słowa o moim własnym przypadku. Otóż tak, jestem kobietą, która uprawia seks regularnie. Tak, mam stałego partnera i jest mi z nim dobrze. Nie, nie widzę go na białym koniu (pewnie nawet nie umie jeździć konno, nie wiem, nie pytałam). Zdecydowanie tak – lubię nasz seks.
Jednak nie widzę przeszkód, aby w związku z tym, czy może przez to, zaprzestać masturbacji. Seks z mężczyzną jest, mam wrażenie, trochę inną wiązką doznań. Żadna strona nie powinna dominować, musi być miejsce, przestrzeń między dwojgiem ludzi, a jednocześnie przestrzeń ta jest na kilka sekund zagarniana. To trochę gra, której towarzyszy moc odczuć fizycznych i emocjonalnych. Przynajmniej ja to tak odbieram i uwielbiam takie zbliżenia.
Uwielbiam, czasem nawet bardziej, co oczywiście zależy od nastroju, takie zbliżenia tylko ze sobą*. Gdy siedzę na łóżku, czytam albo zajmuję się innymi sprawami i nagle budzi się we mnie chęć, by poświęcić sobie trochę czasu. Gdy leżę i robię wszystko, by sprawić sobie radość. Gdy mogę dotknąć się wszędzie tam, gdzie lubię i w taki sposób, w jaki uwielbiam. Jak to zrobić, wiem o tym tylko ja, bo znam i ciągle poznaję swoje ciało w nieskończony sposób i nie mogę wymagać od partnera, że nagle stanie się mną i będzie pamiętał o każdym najmniejszym zakamarku skóry, który można lub nawet trzeba pobudzić. A ja mogę o tym pamiętać, bo sama jestem swoim ciałem.
Kiedyś opowiadałam mojemu partnerowi o tym, że mój ojciec, którego nie ma już w moim życiu, obiecał mi kiedyś kupienie wibratora, gdy zdam maturę. Egzaminy zdałam, ale do kupna nigdy nie doszło. Partner spytał znacząco, acz z lekkim powątpiewaniem: ”ale teraz wibrator to chyba nie jest ci potrzebny?”. Musiałam wyjaśnić, że moja seksualność nie dopełnia się tylko poprzez kontakt z mężczyzną.To coś więcej, konstrukcja znacznie bardziej skomplikowana i naznaczona wieloma zdarzeniami z przeszłości i tymi, których się spodziewam (na przykład nadchodzącego orgazmu). Doznanie z mężczyzną jest nieco inne, niż przyjemność ze sobą. W moim przypadku nie jest to różnica jakościowa. Jest po prostu inaczej. I warto to zgłębiać. Bo kto ma znać lepiej nas samych, niż… my sami?
* specjalnie nie używam, niby to narzucającej się, formy ”ze sobą samą”, bo absolutnie nie odczuwam w tym żadnej samotności. Język jednak dość mocno definiuje pewne zależności, narzucając nam z góry pogląd. Trochę to smutne, ale na szczęście można uzbroić się w zmysły i budować nową świadomość.
Tekst pojawił się w ramach konkursu Piszemy o seksualności, w którym wygrać zestaw prezentowy Adore Me.