Poradnia dla kobiet jest to instytucja społeczna wyjątkowa tym, że nie wymaga większych kosztów, a oddać może nieobliczalne i doraźne niemal dobrodziejstwa. Spadnie ilość urodzeń?
Oczywiście – o to chodzi, aby spadła, ale w tym samym stosunku spadnie śmiertelność dzieci, a podniesie się ich wartość zdrowotna; znikną poronienia, dzieciobójstwa, katastrofy rodzin i jednostek.
Tekst Tadeusza Boya Żeleńskiego z cyklu „Piekło kobiet” z 1930 roku
Piekło kobiet i zaułki paragrafów:
Największa zbrodnia prawa karnego
Argumenty
Paragraf a lancet
Błogosławieństwo boże
Krucjata przeciw nędzy
Czytelnicy darują, że wracam do tematu, który swego czasu potrąciłem ubocznie w felietonach poświęconych „piekłu kobiet”. Ale są tematy, do których trzeba wracać poty, póki się nie osiągnie praktycznego rezultatu, a przynajmniej gruntownej przemiany pojęć. Chodzi o tzw. regulację urodzeń.
Omawiając niedawno Lindsaya Bunt młodzieży, wspomniałem drugą jego książkę pt. Małżeństwo koleżeńskie, gdzie Lindsay na podstawie swego wieloletniego doświadczenia rzuca ideę dwojakiego typu małżeństwa: jednego bezdzietnego, z łatwością rozwodu i bez materialnych zobowiązań, i drugiego – które byłoby tamtego uwieńczeniem – dzietnego, z wszystkimi konsekwencjami prawnymi. Nie zamierzam tu rozważać tej koncepcji, która w Ameryce jest przedmiotem namiętnych dyskusji. Faktem jest, że samo życie, nie troszcząc się o sprzeciwy, coraz częściej wprowadza tę koleżeńską formę małżeństwa, czy to pod eufemiczną nazwą narzeczonych (czasem nazywa się to: „chodzą razem”), czy też w postaci małżeństw rzeczywistych, ale programowo bezdzietnych, dopóki warunki materialne nie pozwolą im na powiększenie rodziny. Otóż w książce Lindsaya jedno mnie uderzyło, mianowicie głębokie przeświadczenie, z jakim mówi on o regulacji urodzeń, jako przyszłej podstawie wszelkich stosunków. Jest to dlań niezbity pewnik, że zasada ta, dziś jeszcze poniekąd „wojująca”, zwycięży w najbliższej przyszłości całkowicie, odmieni z gruntu pojęcie małżeństwa, jego formy, a może i jego podstawy, będzie wręcz przewrotem w dziejach ludzkości. I w istocie uderzające jest, jak, w ostatnim czasie zwłaszcza, kwestia ta narzuca się ze wszystkich stron.
Podczas gdy na obu półkulach od wielu lat toczono o regulację urodzeń zacięte boje, u nas było o niej zupełnie głucho. Nie znaczy to, aby nie istniała w praktyce. Jak wszędzie, tak i u nas załatwiono ją po cichu w sferach zamożnych, nawet w tych, które w teorii nie chcą o niej słyszeć; stosowana jest coraz szerzej w sferze „inteligencji”; ale nie istnieje tam, gdzie byłaby najważniejsza, gdzie jest doniosłą kwestią społeczną, zagadnieniem rasy, kultury, postępu, ludzkiego bytu. Ale sprawa ta jest tak oczywista, przemawiają za nią argumenty tak niezbite, logiczne, ludzkie, życie napiera na rozwiązanie jej tak stanowczo, że wątpię, aby nawet u nas długo dało się zamykać na nią oczy.
Jeszcze przed niewielu laty w książce swojej przytacza Lindsay następujący fakt:
„Duże poruszenie wywołała w Denver sprawa rodziny Smith. Pan Smith był człowiekiem sumiennym i zdolnym myśleć rozsądnie. Jego spowiednik oznajmił mu, że stosowanie środków ochronnych jest grzechem i że wstrzemięźliwość jest jedyną drogą do ograniczenia ilości dzieci. Dzieci, które przychodziły na świat co roku, groziły ruiną materialną, a celibat nie był do przeprowadzenia w praktyce. Pan Smith zwrócił się do sądu prosząc o informacje o środkach ochronnych. Sąd nie miał prawa udzielenia mu jakichkolwiek informacji i odesłał go do kliniki. Tam również odmówiono mu ze strachu przed odpowiedzialnością prawną. Smith wreszcie znalazł wyjście: popełnił samobójstwo.
Przyjaciele jego zebrali fundusz dla dopomożenia rodzinie, która została bez środków do życia. Pomiędzy prawem a Kościołem rodzina Smithów została starta na miazgę.”
Pomiędzy prawem a Kościołem… Otóż nie dalej jak przed kilku miesiącami doniosły dzienniki o doniosłych, rewolucyjnych poniekąd uchwałach światowego zjazdu 307 biskupów anglikańskich w Londynie, gdzie po raz pierwszy to wysokie ciało rzekło, iż: „Tam, gdzie zajście w ciążę będzie z jakiegokolwiek powodu szkodliwe, tam nie należy potępiać użycia naukowych środków, stosowanych rozumnie i według wymagań higieny.”
(Mimo tej uchwały 307 biskupów wciąż zapewne będziemy słyszeli argumenty, że to są rzeczy sprzeczne z etyką chrześcijańską..)
Oto więc zdobyta forteca, jedna z najbardziej nieprzejednanych; zdobywa je ta idea również – jedną po drugiej – w ustawodawstwie świeckim. Uświadamianie co do środków ochronnych przeciw ciąży zostało w tym roku uchwalone i zalecone przez angielską Izbę Lordów, tę ostoję konserwatyzmu społecznego?
We wrześniu roku bieżącego odbył się w Zurichu Międzynarodowy Kongres Regulacji Urodzeń, równocześnie zaś na kongresie Ligi Reformy Seksualnej w Wiedniu kwestia regulacji urodzeń, jej zdobyczy i metod, wysunęła się na pierwsze miejsce. Nauka wychodzi na spotkanie tych dążeń. Doskonalą się mechaniczne środki ochrony, przystępne dla wszystkich, dające niemal 100% pewności. Równocześnie wiedza od innej strony zgłębia tę kwestię. Osiągnięto już niezwykłe wyniki w sterylizacji czasowej – tak mężczyzn jak kobiet – za pomocą promieni Roentgena. Posuwają się naprzód doświadczenia nad metodami, które za pomocą pewnych substancji, zastrzykiwanych lub podawanych wewnętrznie, pozwolą osiągnąć czasową sterylizację obu płci. Rozwiązanie problemu jest tutaj kwestią niewielu lat, może miesięcy. Jasne i oczywiste jest, że tuż, tuż, a ludzkość wejdzie w nową fazę swego istnienia, że świadomie i dobrowolnie regulowane macierzyństwo jest jej przyszłością, i nie sądzę, aby jakiekolwiek siły zdołały się temu długo przeciwstawiać.
Jak ukształtuje się ta rzecz w praktyce? Bardzo być może, iż będzie się starało ująć ją w swoje ręce państwo. Słychać też głosy lekarzy, że zdobycz ta musi być trzymana z dala od rąk niepowołanych, że pozostanie w rękach lekarzy, zastrzeżona do wypadków najkonieczniejszej potrzeby. Wiemy, co ta piosnka znaczy: znaczy ona, że dobrodziejstwo to znowuż miałoby pozostać monopolem uprzywilejowanych, że byłoby sprzedawane za słone pieniądze bogatym, z potrzebą czy bez, pozostałoby zaś niedostępne dla biedaków. Ilekroć padają nazbyt wzniosłe hasła, można być pewnym, że jakiś szwindel jest w drodze…
Najzacieklejszym, jak dotąd, wrogiem regulacji urodzeń jest właściwy masie ludzkiej, a wspierany przez pewne czynniki konserwatyzm, zawsze gotowy poświęcić szczęście ludzi dla autorytetu przeszłości. Zabobon – który niegdyś nie był zabobonem – licznego potomstwa, płodności, jest jednym z najbardziej zadawnionych. Otóż z zabobonami jest tak: wszystkie warunki mogą się zmienić, rzecz może stracić swój sens, świat wywraca się na opak, a zabobon wciąż strażuje jak ów szyldwach carowej Katarzyny, którego jeszcze w sto lat później zaciągano na wartę w szczerym polu, gdy krzak róży, którego miał pilnować, dawno przestał istnieć.
Nie będę tu wyliczał mnóstwa przyczyn, które wytworzyły dogmat nieograniczonej płodności, za daleko by nas to zawiodło. Przede wszystkim to trzeba pamiętać, nie umiano się przed nią bronić… Ale i pozytywnych racji było wiele. Jedno musi uderzyć, kiedy się czyta o dawnych dziejach, mianowicie ogromna liczba dzieci, które umierały przedwcześnie. Nasuwają mi się przykłady, które znam najlepiej: z historii literatury. Muza Krasińskiego, Delfina Potocka, miała pięcioro dzieci, które wszystkie zmarły w niemowlęctwie. Dwudziestosiedmioletnia pani Hańska zdążyła pochować czworo dzieci, odchowała zaś tylko jedno. Siedmioro dzieci nie uchroniło Ojca Zadżumionych od samotnej starości. Choroby zakaźne – do współki z dawną medycyną – dziesiątkowały ludzkość. Sama ospa, nim wynaleziono szczepienie, ileż czyniła spustoszeń wśród dzieci! Toteż liczna rodzina była jedyną rękojmią, że coś z niej zostanie. Płodzono dzieci na wyrost.
To wszystko zmieniło się stanowczo. Od w. XVIII przeciętna wieku ludzkiego podniosła się z 36 lat na 57. Higiena uczyniła tak olbrzymie postępy, że gwarancja szczęśliwego wyhodowania zdrowego dziecka jest niemal zupełna, gdy dawniej trzeba było mieć dziesięcioro dzieci, aby się dochować trojga czy czworga. Zorientowały się w tym wszystkim klasy zamożniejsze, bardziej oświecone, i urządziły sobie życie w tym sensie. Spytajcie się każdego, kto się oburzy na mój artykuł, ile ma dzieci! Nie istnieje natomiast regulacja w klasach najbiedniejszych, nie tyle wskutek posłuchu wobec zasad, ile wskutek ciemnoty, niedbalstwa i niezaradności. Tam płodzi się wciąż dzieci masowo, a dziesiątkuje je nędza zrodzona właśnie z tego nadmiaru płodności. Ale ta sama nędza wpływa najopłakaniej na wartość tych, które się uchowają. A rezultat? Straszny. Zamiast uśmiechniętej i szczęśliwej mamusi, widzi się wynędzniałą, przedwcześnie postarzałą kobietę, jeszcze karmiącą, a już w ciąży; widzi się dzieci bez opieki, zaniedbane, zbiedzone, zwyrodniałe, widzi się ojca rodziny uciekającego od tego piekła domowego do szynku. Posiadanie dwojga czy trojga chorowitych dzieci opłaca się nędzą, rozpaczą, kilkoma trupkami i nie mniejszą ilością partackich poronień, zwykle mających za skutek chorobę, czasem więzienie. W imię czego to wszystko? W imię moralności chrześcijańskiej – wołają jedni. W imię ciemnoty, obłudy i wyzysku – szepczą drudzy.
„Krucjatą przeciw nędzy” nazwano regulację urodzeń w Anglii. Gdy do tej krucjaty mobilizuje się niemal cały świat, w Polsce dotąd nie zgłosił nikt swego udziału. W tej najdonioślejszej kwestii, która się rozstrzyga, mieszczącej w sobie wszystkie inne, od eugeniki, oświaty, kultury aż do pacyfizmu – panuje u nas najbardziej małoduszne i obłudne milczenie. A wszak są wszelkie warunki do tego, aby zacząć działać. Socjologia polska dawno opowiedziała się za regulacją. Jesteśmy w tym szczęśliwszym od wielu narodów położeniu, te prawo nasze, nie będąc w tym obciążone zadawnionymi uprzedzeniami, nie stawia nikomu przeszkód w tej mierze. Ludzie pracujący społecznie niemniej przeświadczeni są o dobrodziejstwach regulacji. Czemuż tedy na tylu przekonanych o słuszności sprawy, wobec braku istotnych zapór, nie znajdzie się nikt, kto by przeszedł od teorii do praktyki? Czemu nie starają się o to ci, dla których ograniczenie daremnego rodzenia jest najistotniejszą kwestią bytu? Czemu nie zawiąże się organizacja, która by przystąpiła do Światowej Ligi Regulacji Urodzeń? Jest to akcja, która powinna być prowadzona wspólnie, aby nie można było wygrywać jednego narodu przeciw drugiemu. Czemu nie ma u nas poradni dla kobiet, a jeżeli są, czemu działają w tej mierze tak cicho i nieśmiało? Powrócę jeszcze do zawiązków tej idei, które istnieją u nas.
Krucjata przeciw nędzy. I jak szybką może być ta krucjata! Poradnia dla kobiet jest to instytucja społeczna wyjątkowa tym, że nie wymaga większych kosztów, a oddać może nieobliczalne i doraźne niemal dobrodziejstwa. Spadnie ilość urodzeń? Oczywiście – o to chodzi, aby spadła, ale w tym samym stosunku spadnie śmiertelność dzieci, a podniesie się ich wartość zdrowotna; znikną poronienia, dzieciobójstwa, katastrofy rodzin i jednostek.
Czy chodzi o bogatą statystykę urodzeń, którą publikuje się głośno, podczas gdy małe trupki grzebie się po cichu? W ciągu niewielu lat mogą się zmienić stosunki; nie, jak strachajły twierdzą w sensie wyludnienia, ale w sensie poprawy warunków materialnych, moralnych i kulturalnych. A kiedyś, w przyszłości, gdy regulacja urodzeń stanie się prawnie obowiązującym państwowym urządzeniem, zaledwie będą chcieli ludzie wierzyć, że istniał czas, gdy to błogosławieństwo boże, jakim jest dziecko, mogło być nieraz nieszczęściem, przekleństwem, a często i zbrodnią.
Tekst pochodzi z książki Reflektorem w mrok, s. 285-290, Warszawa 1978.