Dwa dni temu opublikowałam artykuł, mówiący o tym, co zrobić, żeby właśnie nie dać zrobić z siebie ofiary. Jak obronić siebie. Jak nie dać sobie wejść na głowę. Jak wybrać siebie i swoje dobro, zamiast „posłuszeństwa mistrzowi”.
Traktował o „średniodobrych” nauczyciel(k)ach tantry i duchowej seksualności, którzy chcący bądź niechcący przekraczają granice swoich kursantek i kursantów. Dlaczego? Sama seksualność i wszelkie jej aspekty bardzo cenię i lubię. Ale to, co dla wielu jest sferą radości i zabawy, dla innych jest sferą strachu. Statystyki są nieubłagane. Wiele osób, a szczególnie kobiet, doznało gwałtu, molestowania lub innego krzywdzącego nadużycia w sferze seksualności. Źle mi z myślą o tym, że ktoś poraniony, mógłby jeszcze na takim „uzdrawiającym seksualność” warsztacie oberwać.
Już taką mamy kulturę, że to, co powszechnie uchodzi za normalne zachowanie, często nosi cechy przemocy – nie fizycznej, ale emocjonalnej. Często jesteśmy przez rodziców traktowani jak ich mali niewolnicy, którzy mają tylko słuchać, a w szkole jak kryminaliści na cenzurowanym – zawsze podejrzani i na pewno winni. Po takim „treningu” wszelkie zachowania noszące cechy przekraczania granic (czyli wielkiego przegięcia), łatwo zbagatelizować. Ale nie znaczy to, że one nie bolą. Szczególnie, jeśli dotyczą Twoich najintymniejszych i poranionych miejsc.
Dlatego mnóstwo ludzi instynktownie czuje, że coś nie gra. Albo na warsztacie, albo w życiu. Ale nie umie tego nazwać, zauważyć. Wszyscy na około rewelacyjnie się bawią, a Ty masz ochotę siedzieć i płakać? I co wtedy sobie myślisz? Chyba coś ze mną nie tak…
Rzuciłam więc krótki wykaz „przegięć” i bardzo szybko się doczekałam.
Czego?
Doła.
Gdy tylko pod artykułem pojawiło się pierwsze nazwisko prawdopodobnego fałszywego guru, przed którym ktoś ostrzegał, od razu poczułam, że ciężko mi na sercu. Nic złego nie zrobiłam, ale czułam się źle. Od razu ciało mi przypomniało, że to niebezpieczne dochodzić swoich praw, żądać respektowania granic, a nawet ostrzegać się wzajemnie. Szczególnie w zakresie seksualności. Jeśli ktoś tak robi, to jest „rozhisteryzowaną babą”. Zresztą, przeciętny wyrok za gwałt w tym kraju, to dwa w zawiasach. To pokazuje, że tak naprawdę nic się nie stało…
Tak to już u nas jest, że jak ktoś jest poszkodowany, to lepiej, żeby siedział cicho, przecież sam jest sobie winny.
Nie ma co niepokoić opinii społecznej. Jeszcze ktoś by się zdenerwował lub zezłościł, a przecież wiadomo, że gniew do złe uczucie. Albo musiał współczuć ofierze, a tak trudno o współczucie w tym świecie zobojętnienia.
Więc pojawił się ten komentarz, relacja pewnej kobiety, z warsztatów z pewnym nauczycielem, przed którym ostrzegała. Nie wiem, czy ten człowiek faktycznie wykorzystywał swoje kursantki, w zasadzie go nie znam. Żadne plotki na jego temat też do mnie nigdy nie dochodziły. Na oczy widziałam go raz w życiu. I co teraz robić? W popłochu kasować komentarz? Przecież nie wiem, jak było w tym konkretnym przypadku. A jeśli ona pisze prawdę, a on faktycznie jest niebezpieczny? Dlaczego mam nie wierzyć tej kobiecie? Bo jest kobietą? Bo każdy chce tylko „z zemsty kogoś obsmarować”?
Ale nie zdążyłam się jeszcze porządnie zastanowić, gdy wyręczył mnie inny komentator. Który napisał, że tego człowieka zna i że to nie jest tak, jak ta kobieta pisze. I jeśli ona czuje się niedobrze z tym, co widziała i czego doświadczyła, to sama robi z siebie ofiarę.
Jeśli masz jakikolwiek wątpliwości, to robisz z siebie ofiarę.
Dlatego utwierdzam się w przekonaniu, że pisanie o (seksualnych) granicach ma wielki sens. Skoro tutaj, na tym portalu, w pierwszym lepszym komentarzu kobieta może usłyszeć, że sama robi z siebie ofiarę, to jak jest tam, w realnym świecie, w którym wszystkie macanki i nadużycia są na porządku dziennym?
Warsztat duchowej seksualności może być oazą. Nie godzę się na to, żeby tę oazę zamienić pijane seks party bez żadnych zasad i granic.