Do napisania tego tekstu zainspirowała mnie koleżanka. A także pierwsze zdanie z artykułu, który mi podesłała, brzmiące tak: „Wiele par, mimo udanego życia seksualnego, miewa niestety problem z osiągnięciem wspólnego orgazmu.”
Nie wiem, kim jest autorka i na jakiej podstawie stwierdza, że mam problem. Ja nie uważam, żebym go miała. Orgazm równoczesny z partnerem czasem mi się zdarza, ale o wiele częściej nie zdarza się. Czasem żadne z nas nie ma orgazmu w ogóle. Czasem ja mam kilka, a on żadnego – albo na odwrót. Ale i tak każdy orgazm jest świetny – i jego, i mój.
Pamiętam, że orgazm równoczesny z partnerem uważałam za coś pociągającego na początku mojej seksualnej drogi, zanim jeszcze zauważyłam, że w czasie jednej miłosnej nocy mogę mieć kilka orgazmów, a moje podniecenie przez to nie spada. Jednoczesne orgazmy są oczywiście miłe, ale czy są czymś lepszym od tych „zwykłych”? Być może są osoby, dla których to jest coś więcej, które bardziej je cenią i bardziej pożądają – ich prawo. Ja się do nich nie zaliczam. I nawet nie wiem, czy „mam problem z osiągnięciem wspólnego orgazmu”, bo nigdy się nie staram, żeby go mieć.
Mój orgazm przychodzi w swoim czasie. A czasem nie przychodzi. Czy to kolejny romantyczny mit, że seks jest lepszy, kiedy orgazm jest wspólny? Co wymyślimy za kilka lat? Że tylko wspólny wytrysk – partnera i partnerki w tym samym czasie, sprawi, że seks będzie dobry? (Bo przecież kobiety też mogą mieć wytrysk, a nawet kilka wytrysków – łącznie z orgazmem lub bez orgazmu.) A co mają powiedzieć te osoby, które bardzo często nie przeżywają orgazmów? Że takiego seksu bez orgazmów w ogóle lepiej nie uprawiać, bo wstyd?
Nigdy „nie dochodzisz za wolno”!
Czytając artykuł dalej, znalazłam taki fragment: „Jeśli Twój facet dochodzi do mety już po 2-3 minutach, może to być winą stresu (…). W przypadku kobiet problem z orgazmem najczęściej dotyczy zupełnie innej kwestii, a mianowicie zbyt powolnego dochodzenia”. Powiem to bardzo prosto: kobieto, nigdy nie dochodzisz za wolno! Każdej z nas może się zdarzyć, że dojdzie do orgazmu po 30 sekundach lub minutach stosunku (genitalnego, oralnego, analnego czy jakie tam jeszcze wymyślicie, bo przecież używając słów „seks” czy „stosunek” nie ograniczamy się tylko do penetracji. To po pierwsze byłoby nudne, a po drugie wprowadzałoby w błąd, bo przecież wiemy, że tylko 30% kobiet szczytuje na skutek samej tylko penetracji, więc jak pozostałe 70% ma dojść szybko, skoro nie może dojść w ten sposób w ogóle?).
Czasem do orgazmu dojdziemy po godzinie pieszczot. Moim zdaniem jest to zupełnie naturalne. Raz szybciej, raz wolniej, ale żeby za wolno? Z jednym z moich partnerów bardzo lubiliśmy powolne dochodzenie. Dosłownie godzinami uprawialiśmy seks oralny. Dla mnie jego orgazm po 70 minutach pieszczot przychodził w idealnym czasie (czasem patrzyłam na zegarek, który stał przy łóżku, więc wiem, ile to trwało:). A że długo? Ale przecież po to szłam z nim do łóżka, żeby się z nim kochać, a nie po to, żeby załatwić sprawę na rachu ciachu i potem brać się za robienie prania czy czytanie książki. On również czekał spokojnie na mój orgazm. Odwlekanie go wcale nie jest głupim pomysłem, bo wtedy staje się intensywniejszy, jakby pełniejszy. A seks jest przecież przyjemnością, po co się więc spieszyć? Jeśli jemu się spieszy i nie chce poczekać na ciebie i uważa, że „dochodzisz za wolno”, niech sobie zrobi dobrze sam. Naprawdę nie wiem, skąd się bierze ta niecierpliwość. Że rano trzeba iść do szkoły lub pracy? Że zaraz rodzice wejdą do pokoju? Że ktoś was nakryje, gdy robicie to na konferencyjnym stole? Chyba wolałabym uprawiać seks raz na dwa miesiące, niż być poganianą przez swojego partnera. „Weź, kochana, już dojdź, bo mi się spieszy”? A gdzie ci się spieszy? Do komputera, do kochanki?
Jeśli masz ochotę, możesz dochodzić do orgazmu i 3 godziny!
Możecie się ze mną nie zgadzać, ale ja daję i sobie, i Wam przyzwolenie na to, żebyście dochodziły do orgazmu we własnym tempie. Czy to będą 3 minuty czy 3 godziny – nie ma znaczenia. Jeśli tyle potrzebujecie, tyle musicie dostać. A jak waszych partnerów bolą języki albo nie mogą tyle utrzymać erekcji – to przecież mamy cały zestaw gadżetów – poczciwe dilda, wibratory, strapony, wibrujące nakładki na palce itp. Niech kombinują. Trochę kreatywności nie zaszkodzi.
Inne spojrzenie na wspólny orgazm
Może jestem romantyczna, ale dla mnie każdy orgazm jest wspólny. Przecież czy jego, czy mój – przeżywamy ten orgazm razem. I uwielbiam jego orgazmy, a także jego podniecenie. Nie wiem, czy coś podnieca mnie bardziej, niż jęki moich kochanków, ich przyspieszone oddechy, powiększone źrenice i błaganie o jeszcze. To dla mnie lepsze niż mój orgazm.
A gdy mamy swoje orgazmy w różnym czasie, to mam wrażenie, że orgazmów jest więcej. Zazwyczaj mój jest pierwszy. Jest bardzo dobrym wprowadzeniem do miłosnej nocy (a czasem jej uwieńczeniem). Pozwala mi nasycić się pierwszą falą namiętności, szczególnie wtedy, gdy dawno już nie miałam orgazmu. A potem po jakimś czasie jego orgazm – kolejna eksplozja, która wysyła mnie na orbitę. Kto wie, może w jakimś sensie metafizycznym to jego orgazmy są dla mnie ważniejsze? A gdy mamy orgazm jednocześnie (co jak napisałam wyżej, nie zdarza się tak często), to skupiając się na swoim, nie mam czasu nasycić się jego orgazmem.
PS. Z omawianego artykułu dowiedziałam się, gdy kobieta ma orgazm przed mężczyzną, ten traci ochotę na seks, a jeśli dochodzi „za długo” – nudzi się. Czy naprawdę mamy tak niewydarzonych i egoistycznych partnerów? Nie sądzę. 🙂