-Chodźmy na wydmy, jest tak słonecznie i ciepło.
Zaiste było. Był 22 grudnia, pierwszy dzień zimy. Dla przybyszów z centralnej Europy w Maspalomas aktualnie była pełnia lata – dwadzieścia siedem na plusie i bezchmurne niebo, a w Polsce podobno sypał śnieg.
Jeszcze raz posmarowałam twarz kremem z filtrem, zawinęłam się w pareo i wyszliśmy. Po krótkiej chwili jazdy autem byliśmy na parkingu przy wydmach – akurat tam, gdzie trzymano wielbłądy. Ale my nie byliśmy zainteresowani wielbłądami. Mnie interesowały głównie gorące słońce i nagrzany piasek, a Petera… surykatki.
Już po przejściu pierwszych kroków zdjęłam japonki – ładne, nowe, złoto-błyszczące. W Szczecinie były chyba ostatnią dostępną parą letnich butów w środku grudnia. Gdy minęliśmy stację wielbłądów i drogę, na której mogła nas spotkać karawana pełna dzieci – przestałam się przejmować tym, co mocny wiatr wyczynia z moją leciutką chustką, która powiewała w najróżniejszych kierunkach, ukazując to ramię, to pierś, to łono. Byliśmy w strefie zdominowanej przez nudystów. Już od kilku minut mijały nas nagie pary lub też mężczyźni ubrani jedynie w t-shirty i kapelusze – starsi, młodsi, spaleni na czekoladowo lub całkiem bladzi – wszyscy sunący przez zwały piasku. W dali za wydmami szumiał ocean. Samotne kobiety raczej nie występowały w tym środowisku.
Wszyscy chcą się modlić!
-To gdzie właściwie idziemy i co będziemy robić? – spytałam Petera, który był doświadczonym bywalcem wydm. Tylko się uśmiechnął.
-Znajdziemy miejsce osłonięte od wiatru i położymy się na piasku. Będziesz mogła się wygrzewać, jak jaszczurka na kamieniu.
Teraz uśmiechnęłam się ja. Czy to możliwe, że jeszcze trzy dni wcześniej chodziłam po Warszawie pełnej siąpiącego deszczu, gdzie okutani w płaszcze i szaliki ludzie obławiali się w choinki pod Pałacem Kultury? Ach, słońce, piasek, lato! Byłam w raju.
-Idealny dzień i idealne miejsce na obchodzenie święta słońca.
–Tak, to dobre miejsce na celebracje. Tu jest dużo religijnych ludzi – roześmiał się Peter, a oczy mu się zaświeciły. „Religijnymi” nazywaliśmy tych, którzy lubili się modlić do Bogini. Do prastarej Bogini miłości i płodności. Do tej, dla której odprawiano rytuały hieros gamos i Wielkiego Związku.
-Religijni ludzie tutaj? – przypomniało mi się, że kilka miesięcy temu Peter mówił coś o „akcji na każdej wydmie”, ale ja za bardzo się nie przysłuchiwałam. Mnie bardziej elektryzowało hasło: Gran Canaria – pełnia lata w środku zimy.
-Ale najpierw musimy minąć część gejowską i dostać się do zakątka par – wyjaśnił. – Daj, poniosę twoją torbę. Klapki też wezmę. To już niedaleko – zachęcił mnie, biorąc moje manatki. Przeciągnęłam się, jak kotka, ukazując wszystkie wdzięki słońcu.
Wreszcie!
Wolność.
Bez zastanawiania się nad tym, czy moje ciało obrazi czyjąś moralność.
Pfff, tak jakby ciało, które mamy wszyscy, mogło wywołać czyjeś zgorszenie! Bo jest nagie? Bo jest kobiece?
Jeszcze kilka kroków po piasku i już jesteśmy. Chociaż nie do końca wiadomo, czy to na pewno tutaj, rozlokowujemy się pomiędzy krzakami, gdzie nie hula wiatr.
Rytuał Wielkiego Związku
Rozkładam swoje pareo. Kładziemy się obok siebie. Peter po raz kolejny sięga po krem z filtrem. Chwilę później przymykam oczy i zanurzam się w cudowną letniość, w gorący spokój. Jest tak cicho, że z dala, zza siódmej wydmy, dolatuje nas szum oceanu. Gdzieś przelatuje mucha i ląduje na moim udzie. Nie zwracam na nią uwagi. Roztapiam się w kojącej, rozleniwiającej ciemni.
Mija minuta, a może godzina.
Nagle w pobliżu pojawia się nowy dźwięk. Klap-klap. Ktoś idzie, najwyraźniej w japonkach. Peter go zauważa, bo coś mówi. Brzmi to jak powitanie. A niech się wita, ja nie zamierzam nawet o milimetr unieść powieki. Jest mi zbyt dobrze, żeby zainteresować się czymkolwiek.
Znów mija jakiś czas. Z odległości mniej więcej metra słyszę jakiś oddech, a może śmiech. W końcu zmuszam się do wyjścia z tego leniwego bezczasu i spojrzenia na naszego towarzysza. Jego uśmiech jest słodki, a ciało brązowe. Mówi łamaną angielszczyzną. Chce położyć się na ręczniku obok mnie.
-Proszę, kładź się – godzę się i zamykam znów oczy. Jeszcze nie wiem, że słodki David oczekuje czegoś więcej.
-Nie dotykaj jej – po chwili słyszę stanowczy głos Petera, która dba w moim imieniu o moje granice. To mnie wybudza. W końcu dostrzegam, że nasz gość z czułością głaszcze swój boski organ i zachęca mnie do tego, żebym i ja go głaskała. Uśmiecha się miło, miękko. Widzę, że jest młody, przystojny i szczery. Nie zauważam w nim złych intencji, zaborczości, chęci wykorzystania.
-Czekałem na was cały dzień – mówi. – Jesteście idealną parą.
Peter śmieje się cicho i patrzy na mnie zaintrygowany. Co zdecyduję?
Przysuwa się do mnie i czule, leniwie oblizuje moje wargi.
Miękkie usta Davida składają pocałunek na mojej piersi.
Ani Peter, ani David nie cofają swoich dłoni. Obaj wciąż ściskają i prężą swoje genitalia. Oddechy przyspieszają.
Przez chwilę przechodzi mi przez myśl, że nasze energie łączą się ze sobą, przenikając się i zmieniając wzajemnie swoje wzory; że bycie otoczoną przez dwóch pięknych, czułych, rozpalonych mężczyzn – tutaj, w świetle, na rozgrzanym piasku – to piękna celebracja święta słońca: naturalna, rzeczywista, wręcz pradawna.
*
Surykatki na wydmach
Tak właśnie powitały mnie wydmy Maspalomas.
Było to powitanie nadzwyczaj wdzięczne i delikatne.
Dobrze czułam się między golasami. Sama byłam jednym z nich.
Po jakimś czasie zauważyłam, że tylko niewielka część bywalców wydm przychodzi tu opalać się czy też kochać się pod gołym niebem (to ostatnie nie jest legalne, ale nikt nikogo nie ściga). Większość ludzi (no dobrze, mężczyzn) na wydmach to „surykatki” – podglądacze, którzy spacerują, rozdzielając swoją uwagę pomiędzy opalających się a kochających (chociaż tych kochających jest raczej bardzo mało). Niektóre „surykatki” są niezwykle wdzięczne, towarzyskie i zabawne – można z nimi przegadać długie godziny, pośmiać się, naprawdę miło spędzić czas. Inne zaś są zorientowane na cel: chodzą od wydmy do wydmy, śliniąc się z ust i penisów, robiąc obleśne gesty i traktując nagość jak coś niezdrowo podniecającego.
Najmilej było w wąskiej strefie par hetero – tutaj oślinione „surykatki” nie dochodziły. Czasami widać je było w oddali, jak trzymając się za penisy, pielgrzymują w miejsce „akcji” – gdzieś tam, gdzie akurat jakaś naga para całuje się, lub gdzie trójkąt zażywa oralnej rozrywki.
Muszę przyznać, że czegoś takiego nie widziałam wcześniej – kilkunastu (lub kilkudziesięciu!) mężczyzn, różnego wieku, wyglądu i narodowości, którzy niczym rytualny krąg otaczają i osłaniają „kapłana i kapłankę Bogini” – bacznie patrząc na każdy ich ruch i intensywnie pocierając własne berła, produkując wręcz kilowaty energii seksualnej.
Peter się śmiał, że jaszczurki, które biegały po wydmach, żywiły się ejakulatem tych mężczyzn.
Maspalomas, Gran Canaria, Wyspy Kanaryjskie