Opis tego filmu zaczyna się od słów: „Starzejąca się gwiazda…”
Co może zrobić starzejąca się aktorka, ostatnio pokazała nam Meryl Streep na zgromadzeniu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Mimo siwych włosów nie miała problemu wstawienia się za kobietami z Afganistanu, które – jak powiedziała – mają mniej wolności i swobód niż zwykły kot:
Ale wróćmy do filmu.
Poszłam na niego z otwartą głową, bo wydawało się, że jest to jakieś ważne dzieło czy wręcz przełom w pokazywaniu kobiecej cielesności i ciała jako takiego. Świetną rolę miała mieć Demi Moore, aktorka, która młodość ma za sobą, a która w Substancji “poświęciła się dla sztuki”.
Cóż. Trafiłam na film – według mnie za długi i nudny – a do tego porażająco obrzydliwy. Szczerze odradzam. A teraz wyłuszczę, dlaczego.
Jeśli lubisz horrory i lubisz czuć wstręt, jeśli lubisz się bać albo hamować odruch wymiotny – idź. To jest film dla ciebie.
Ale jeśli chcesz zobaczyć Substancję, bo słyszałaś, że to feministyczne, prokobiece i ciałopozytywne dzieło, to się możesz srogo rozczarować.
Po pierwsze bohaterki: Elisabeth i Sue – kim one są, co lubią, co myślą i co czują? Jakie mają cechy charakteru, jakie doświadczenia? Nie wiem. Mogę się tylko domyślać. Od początku do końca prawie nic o nich nie wiadomo. W filmie nie mają w zasadzie żadnych relacji. Mało co mówią. Dużo patrzą w lustro. Jedna jest tzw. zazdrosną starą babą a druga zseksualizowaną kocicą. Czy widziałam już takie kobiety w filmie? Owszem, szczególnie w tych starszych i gorszej klasy filmach. Żadne tam Balladyny czy Antygony o skomplikowanym życiu wewnętrznym. Raczej wydmuszki posiadające ciało. Niekoniecznie osobowość.
Po drugie fabuła. Dla mnie wtórna i przewidywalna. Niestety, niewiele się tutaj dzieje. Starzejąca się gwiazda, samotna, żyjąca w wieży z kości słoniowej, próbuje zatrzymać czas – więc, oczywiście, zdecyduje się na wszystko (W końcu czego może pragnąć kobieta, jeśli nie idealnego wyglądu? Kobiety myślą tylko o wyglądzie przecież. Takie, jak Janina Ochojska, Kamala Harris czy Malala Yousafzai po prostu nie istnieją. Kobiety nie interesują się polityką, edukacją i pokojem na świecie – i ten film mi to potwierdził). Jej drugie ja – bezzmarszczkowa Sue – ma ambicję prowadzić program fitness w telewizji. Co jeszcze robią? Walczą ze sobą. Okaleczają się. Biją. Serio, to ma porywać? Przemoc jednak nie jest tym, co mnie najbardziej wciąga i inspiruje. Historia zna mnóstwo opowieści, w których to “kobieta kobiecie zgotowała ten los”. Osobiście wolałabym popatrzyć na siostrzeństwo, bo to ono wciąż jest czymś nowym, świeżym i nietypowym. W patriarchalnym świecie przyzwyczaiłam się już do wszystkich tych krwiożerczych bab gotowych na karierę po trupach.
Po trzecie feminizm i nowatorskie spojrzenie na ciało. Tego tutaj nie znalazłam. Jest sporo zdjęć prawie pornograficznych, ekstremalnej seksualizacji oraz skrajnej ohydy. Żadna tam ciałopozytywność, ciałoneutralność, a tym bardziej – nic odkrywczego. Każdy, kto widział teledysk na YT albo reklamę w telewizji, widział to, co do zaoferowania ma ten film. Feminizm? W czym się niby on przejawia, w skonstruowaniu skomplikowanych kobiecych bohaterek? Nie zauważyłam. W pokazaniu wstrętnych postaci męskich? To mizoandria, nie feminizm. Gdybym nie znała całego kontekstu tego filmu, uznałabym, że osoby, które go stworzyły, skrajnie nie lubią ciała, nie lubią kobiet ani mężczyzn, nie lubią starości i cierpią na obsesję piękna. I najchętniej żyłyby tylko w jakimś iluzorycznym świecie platońskich idei.
Nie chce mi się patrzyć na bijące się kobiety, nawet w imię „sztuki”. Nie chce mi się patrzyć na nienawiść do ciała. Na brak szacunku do ciała. Na nienawiść do siebie. Jestem tym zmęczona. Zmęczona jestem też bohaterkami, które myślą tylko o wyglądzie. Które, nie mając własnej miłości i samoakceptacji, łakną miłości z zewnątrz. Zdanie, które przewija się przez cały ten film, brzmi: „Oni będą cię kochać”. Ile filmów już zbudowano wokół tego zdania? Ile razy zapewniano już kobiety, że to świetny wygląd sprawi, że zyskają miłość? Czekam na coś nowego. Bardziej odświeżające wydało mi się obejrzenie netfliksowego SF dla nastolatków pt. Brzydcy. Tam przynajmniej widzimy dziewczyny, które wykazują zróżnicowanie postaw. Jedna akceptuje swój wygląd i ucieka przed „ulepszającą” operacją, a druga mówi wprost: „Nie chcę być wolna, chcę być śliczna”. W Substancji obie bohaterki cierpią na tę samą przypadłość, a reżyserka kolejny raz próbuje nam pokazać, że kobiety oddałyby prawie wszystko za lepszy wygląd. Że wolą zamknąć się w domu jak Elisabeth, zamiast nawiązać jakiekolwiek znajomości. Że są obsesyjnie perfekcyjnie. Niedawno obejrzałam sobie film „W sieci”, w którym Demi Moore gra wstrętną, molestującą swojego pracownika szefową. To film z lat 90. I mam wrażenie, że Elisabeth jest kolejną postacią kobiecą rodem z lat 90. Co gorsza – Sue również.
Dla mnie obejrzenie Substancji było męczące i nic do mojego życia nie wniosło. No, może nauczyłam się tego, że jak po pierwszych 20 minutach oglądania filmu pierwszy raz myślę o tym, czy wyjść z kina, to jednak warto wyjść.
Ale uznałam, że powinnam to zobaczyć z powodów zawodowych. I że “może jeszcze się rozkręci”. Szczerze, to oczekiwałam wiele. Bo słyszałam o tych wszystkich nagrodach i pozytywnych reakcjach. Ale dla mnie był to seans nudy i ohydy. Pierwszy raz w życiu czytałam wiadomości na telefonie. Przeglądałam wiadomości onetu, okopress itp., żeby skrócić sobie czas oczekiwania na napisy końcowe.
W całym tym filmie spodobała mi się tylko jedna scena. Ta, gdy Elishbeth szykuje się na spotkanie z mężczyzną. Ale… z tego można było zrobić 2-minutową kampanię społeczną, a niekoniecznie film, który ma 180 minut.
A tak to krew się leje strumieniami, z ran cieknie ropa, bohaterki szarpią się za włosy i… zdecydowanie nie odnajduję się w takim kinie. Dziwna ja.