Po pierwsze żałuję, że ten film powstał dopiero teraz, w 2023 roku, a nie np. w 1993, bo świat w nim pokazany jest pewnego rodzaju marzeniem: chłopaki z makijażem, nastoletni geje całujący się na ulicy, klasa sprzeciwiająca się wyżywającej na nich nauczycielce. Język piętnujący przemoc i afirmujący równość, rozmaitość tożsamości. To w tym filmie dobre, wzorcowe, wręcz sztandarowe (bo on taki trochę jest sztandarowy i edukacyjny). Ładna była też scena, w której Tosiek i Leon leżą na łóżku i trzymają się za ręce (powyżej, kadr z filmu). Po wszystkich scenach szybkiego seksu, w jakich widziałam nastolatki w ostatnich latach, to było naprawdę odświeżające – i wiarygodne.
Ale po drugie – ten film nie jest arcydziełem. Nie trzyma poziomu. I chociaż temat, który podejmuje, zapalał mnie przez całe lata, zarówno zawodowo, jak i osobiście, bo jestem z pokolenia i otoczenia, które malowało paznokcie, robiło makijaże i poszerzało granice płci – to film oglądałam go na raty. I na nic były wspomnienia z liceum, byłych związków czy czasów zakładania fundacji Trans-Fuzja. Bo “Fanfik” był dla mnie przewidywalny (chociaż nie czytałam książki) i męczył dłużyznami. Mogę powiedzieć, że został zrobiony według “polskiej sztancy”: trochę typowych scen z dialogiem i długie (dla mnie wtórne i nudne) ujęcia z muzyką w tle, które bardziej wyglądają jak fragmenty reklamy czy odrzuty teledysku niż część filmu (podobnie było w “Dziewczynach z Dubaju” czy wielu komediach romantycznych, w których dialogi i napięcie się nie liczą). Mnie te “wideoklipy” wmontowane w film fabularny irytowały, były nachalną, łopatologiczną ilustracją “dobrej zabawy”, która absolutnie nic nie wnosiła. No przecież już widziałam, że polubili się i dobrze ze sobą czują, więc ile można tłuc temat, zamiast rozwijać fabułę? I o ile faktyczne wideoklipy – czyli czarno-białe fantazje z koncertów Gwiazdora i Kopciuszka – prezentujące urywki koncertów z-taką-sobie-muzyką – broniły się fabułą i pomysłem i były dla mnie urocze, to te drugie sprawiały, że zatrzymywałam film i np. szłam z nudów do sklepu albo biblioteki.
Widziałam w internecie opinie, że to “film ważny”. Na pewno jest to trochę taki polski biały kruk. Film wyczekiwany, który zapewnia pewną kulturową lukę. Pokolenia komunistyczne wychowywały się na przebierankach typu “Poszukiwany, poszukiwana”, “Zmiennicy” czy innych komediach pomyłek. A “Fanfik” to nie jest żadna komedia pomyłek. I jak mówi Tosiek “Nikt nie jest pomyłką”. To film, który za bohaterów bierze osoby o niereprezentatywnych czy raczej niedoreprezentowanych jak dotąd w naszym kinie tożsamościach. To też film, który unaocznia, że i my w końcu dojechaliśmy do roku 1999, kiedy to Hilary Swank grała Brandona Teenę. A nawet lepiej, bo Tośka zagrał Alin Szewczyk a nie cis-aktorka. Tym bardziej żałuję, że film nie został skrócony na montażu i nie jest porywającą fabułą, która wbija w fotel. Tak, może jest ważny, pewnie będzie ważny dla części młodych ludzi, którzy się na nim wychowają, zobaczą w nim siebie i swoje doświadczenia. Szkoda tylko, że jedynie ważny, a nie po prostu dobry.
Oglądając go, myślałam o “Sali samobójców” i Komasie. A nawet serialu “Sexify”. “Sala samobójców” to była klasa sama w sobie. Film trzymał w napięciu do ostatniej sceny. A tło nie było jedynie wideoklipem prezentującym nieheteronormatywnego bohatera, który przechadzał się po szkole z mocnym makijażem na oczach i pistoletem w kieszeni. Jego ojciec, grany przez Pieczyńskiego, i matka, w którą się wciela Kulesza, to byli prawdziwi bohaterowie, a nie tylko rysunkowe postacie w tle. A znów “Sexify” był netfliksowym “konkurentem” “Sex education” – pełnym humoru, świetnie zmontowanym i trzymającym tempo serialem, który zaskakiwał poziomem i akcją. Był, bo druga seria już tego nie utrzymała, ale dzięki pierwszej wiemy, że można.
A w “Fanfiku” najmocniejszym punktem są tożsamości głównych bohaterów, nie fabuła, nie relacje między bohaterami. Reszta jest tylko tłem, dość nijaką ilustracją. Tak jakby Tosiek i Leon byli aktorami-ludźmi na tle kreskówki. Miałam wrażenie, że nawet ojciec Tośka jest papierowy, równie niewiarygodny jak sceny wymuszonych tańców na dachach, chociaż grany był przez doświadczonego aktora i nie lada dramat rozegrał się w jego życiu: najpierw stracił żonę, a potem córkę. Ale pozbierał się raz-dwa, jak “prawdziwy mężczyzna”.:P
Ten film to dla mnie taka trochę wersja demo. Szkoda, bo pomysł fajny a tematyka potrzebna. Być może jednak lektura książki, na której powstał scenariusz, wynagrodzi te niedociągnięcia.