Czym jest zdrada w monogamicznym heteroseksualnym związku? Gdzie leżą granice tego, co ubogaca relację, a tego, co może ją zburzyć?
Pamiętam rozmowę z koleżanką na temat naszych związków, w których częste są wielomiesięczne okresy, gdy od partnerów dzielą nas setki kilometrów. Chciała wiedzieć, czy nie czuję pokusy wobec wszystkich tych mężczyzn, których mam na wyciągnięcie ręki. Innymi słowy: jak sobie radzę z pożądaniem.
Odpowiedziałam, że zwracam na nich uwagę bez wyrzutów sumienia. Związek z wybranym partnerem nie sprawił, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestali mnie pociągać. Zdarza mi się fantazjować o seksie z nimi, flirtować, wybierać się gdzieś tylko we dwoje. Jakie było jej zdziwienie, gdy dodałam, że mój partner wie o tym i ani nie uważa flirtu za zdradę, ani nie czuje potrzeby sankcjonowania moich fantazji. Wręcz przeciwnie, biorąc pod uwagę to, jak bardzo sprowadziłam swoją seksualność do podziemia w okresie, zanim go poznałam, jest uradowany, że już nie praktykuję samocenzury wobec tego, o czym chcę marzyć.
Flirt okazał się być jeszcze bardziej kontrowersyjnym tematem. Czy jest już zdradą, czy też jeszcze nie? Myślę, że nie chciałabym się wyrzec tego dreszczyku, który wiąże się z wymianą zaczepnych spojrzeń i uwag, piciem wina z jednego kieliszka, wspólnym tańcem.
Potencjalny zakaz mógłby mieć różne uzasadnienia. Może owi mężczyźni nie wiedzą, że jestem z kimś związana i flirtując, zwodzę ich? Otóż nie. Mamy jasny obraz wzajemnych powiązań. Śmiem twierdzić, że właśnie owa z góry przewidziana niedostępność stwarza najlepsze warunki do flirtu. To sytuacja na wzór średniowiecznego ideału miłości dworskiej, gdzie relacje miały być trawione nieugaszonym pragnieniem, a obiekt fascynacji był nieosiągalny z powodu swej pozycji lub małżeństwa. Z jednej strony ciekawość i lepki sok zakazanego owocu, a z drugiej gorzki smak zanegowanego spełnienia. Oddanie się flirtowi i najdzikszym fantazjom o drugiej osobie przychodzi tym łatwiej, im większa świadomość, że nigdy nie przyjdzie nam zweryfikować wyidealizowanego obrazu.
A może pomimo określonych reguł, flirt jest igraniem z ogniem? Obawy, że zacznie się na niecenzuralnych żartach, a skończy w sypialni, są obce osobie pewnej swoich uczuć i partnerowi, który darzy ją prawdziwym zaufaniem.
Na myśl o zdradzie zazwyczaj wyobrażamy sobie przysłowiową alkowę z kochankami in flagranti. Kiedy jednak zapytamy, jakie dokładnie czyny są przekroczeniem granic związku, odpowiedzi będzie tyle, co przy próbach definicji pierwszego razu. Dla jednych namiętny pocałunek skazuje na potępienie, dla innych wspólnie zaaranżowany trójkąt w skądinąd monogamicznym związku nie narusza jego fundamentów. Cały czas poruszamy się jednak na obszarze określonych form fizycznego kontaktu. Czy słusznie?
W sytuacji, kiedy relacja sprowadza się do fizycznej wyłączności, złamanie tej zasady pozbawia związek racji bytu. Gdy jednak więź partnerów składa się z różnych elementów, fizyczny akt zdrady może być tylko namacalnym znakiem zbudowania z inną osobą relacji ważniejszej od tej pierwotnej. Jeśli miałabym obawiać się flirtu, to tylko w kontekście niekontrolowanego zaabsorbowania drugą osobą, kierowania energii na budowanie relacji z nią zamiast z partnerem. Czy emocjonalne zbliżenie się do kogoś bardziej niż do naszej drugiej połowy nie jest w istocie zdradą poważniejszą od chwilowego poddania się pożądaniu ciała?
Tekst ukazał się w ramach konkursu Orgazmy dla dwojga.
autor: Ona