Pamiętam ten dzień jak dzisiaj, to był czwartek, miałam do późna zajęcia. Wracając, znowu poczułam mdłości. Zaczęłam analizować ostatnie tygodnie – początki zapalenia pęcherza, których nie mogłam zaleczyć. Latałam ciągle do ubikacji. Okres zawsze miałam nieregularny, ale zdałam sobie sprawę, że tym razem wyjątkowo długo na niego czekam. Chińskie zupki – ostatnio zawsze lądowały w koszyku na zakupy, chociaż nigdy wcześniej za nimi szczególnie nie przepadałam. I dziwny, narastający wstręt do kawy – u mnie, wielkiej kawoszki. Zamiast pójść prosto do mieszkania, wstąpiłam do drogerii i wybrałam najtańsze, podwójne opakowanie testów ciążowych. Nigdy wcześniej nie kupowałam, nigdy nawet o nich nie czytałam, nie miałam pojęcia, jaki wybrać, na co zwrócić uwagę. Więc wzięłam te najtańsze, w różowym opakowaniu ze słodkim bobaskiem.
Na wykonanie testu musiałam czekać do rana; w ulotce wyczytałam, że wtedy mamy największe stężenie gonadotropiny kosmówkowej w moczu. Czekałam w napięciu, aż on wyjdzie do pracy, nie chciałam na razie go niepokoić, nie chciałam mu nic mówić, nie chciałam o tym nawet rozmawiać. Kiedy tylko przez okno zobaczyłam, że wyjeżdża z parkingu, wyciągnęłam test. Niemal natychmiast pojawiły się dwie kreski, nawet nie musiałam odczekiwać tych kilku minut. Serce zaczęło mi walić, czułam szum w uszach i ciągle sprawdzałam w ulotce, czy aby na pewno dobrze odczytałam wynik. No pozytywny, jak nic.
Usiadłam na krześle, nie wiedziałam co dalej. Zapaliłam papierosa i myślę, że to było przypieczętowanie decyzji. Gdybym chciała urodzić, wyrzuciłabym tą paczkę do kosza.
Skłamałabym gdybym powiedziała, że nie miałam myśli, jakby to wyglądało gdybym urodziła. Siedziałam, paliłam, myślałam nad tym, jak ładnie kobiety wyglądają z brzuchem, jakie to musi być niesamowite uczucie, jak czują tam ruchy. Jakie dzieci są śliczne, jak ich główki fajnie pachną.
Jak pięknie wyglądają szczęśliwe pary jesienią, kiedy chodzą po parku z takimi uśmiechniętymi brzdącami karmiącymi wiewiórki. Jakie musi to być fantastyczne uczucie mieć taką małą istotkę, kochać ją i być kochanym. Pojawiły się też myśli, że może jeśli urodzę mu dziecko, to się ogarnie, przestanie pić, przestanie zdradzać, przestanie się na mnie wyżywać i będziemy szczęśliwi tak jak na początku.
Potem zaczęłam wyobrażać sobie co będzie, jeśli to wszystko potoczy się inaczej. Będę siedziała w mieszkaniu z małym dzieckiem, kiedy on będzie znikał na weekendy i wracał podpity, śmierdzący, z malinkami na szyi. Będę siedziała w domu, kiedy moi znajomi będą kończyli nasze wymarzone studia. Nie będę pracowała, nie zdobędę doświadczenia, będę zdana tylko niego.
Depresja i nerwica, które w okresie licealnym zamknęły mnie w domu, z trudem pokonałam je tylko dzięki terapii, psychiatrze i lekom, na pewno odżyją, kiedy będę musiała siedzieć sama z dzieckiem całymi dniami. W końcu te papierosy, alkohol, śmieciowe żarcie, kawa którą piłam z coraz większym obrzydzeniem. A co, jeśli już to wpłynęło na płód? Co, jeśli już go tak zatrułam, że urodzę chore dziecko? Przecież nikt nie chce urodzić chorego dziecka, każdy ma nadzieję, że będzie ładne, pulchniutkie i całkowicie zdrowe. A ja na pewno nie jestem na tyle silna, by dać sobie radę z chorym dzieckiem.
Przypomniałam sobie, że w opakowaniu były dwa testy. Odżyła nadzieja. Ile razy się słyszało, że czasami wychodzą fałszywie pozytywne? Ile razy się słyszało, że trzeba powtórzyć?
Przecież się zabezpieczaliśmy, na pewno nie jestem w ciąży tylko test był wadliwy.
Tak sobie wmawiałam, chociaż podświadomie już wiedziałam, że wpadłam. To się czuje. Naprawdę, kobieta w ciąży w pewnym momencie, gdy zaczyna się wsłuchiwać we własne ciało po prostu to wie.
Dwie kreski pojawiły się znowu od razu, kiedy tylko mocz wspinający się po papierku doszedł do tego miejsca, gdzie wyskakują.
Mimo że byłam na to przygotowana wpadłam w histerię. Bo to już był fakt, a nie przepuszczenia. Już wiedziałam na sto procent, że jestem w ciąży. Stało się to rzeczywistością.
Zapłakana zadzwoniłam do niego i wyszlochałam „Jestem w ciąży. Musimy coś zrobić”. Usłyszałam tylko krótkie „Poczekaj” i się rozłączył. Usiadłam w łazience przy klopie i zaczęłam płakać tak, jak nigdy w życiu.
Przyjechał po godzinie, z wielkim uśmiechem na twarzy, w rękach trzymał zakupy. Same zdrowe jedzenie, soki, owoce, warzywa, dobre mięso. W życiu tak nie jedliśmy, zawsze najtańsza mrożona pizza, gazowane napoje, najtańszy kurczak z Biedronki i dużo alkoholu. Patrzyłam na to wszystko i ogarnęły mnie wątpliwości.
Bo gdy na niego czekałam, zdążyłam przejrzeć w internecie, jakie mam opcje. Najtańsza – zamówić tabletki poronne. Jednak czytając opinie, bałam się, że nie będę wiedziała kiedy coś pójdzie nie tak, spanikuję i wezwę karetkę wtedy, kiedy nie będzie to potrzebne. A to oznaczałoby problemy. Mogłam też zadzwonić pod numery z ogłoszeń typu „Aaaa, wywoływanie okresu”. Ale bałam się, że trafię do jakiejś „podziemnej” kliniki i jak coś pójdzie nie tak, to nie wezwą pomocy w obawie o siebie. Zaczęłam szukać za granicą i znalazłam polską stronę czeskiej kliniki, jednak sposób w jaki było wszystko opisane (przekonywanie, że kobiety sięgające po tabletki poronne są „głupie” bo zabieg jest najlepszym rozwiązaniem) mnie odtrącił. Aż w końcu natrafiłam na pewien reportaż o niemieckiej klinice prowadzonej przez Polaka, tuż przy granicy. Dziennikarka przeprowadzająca z nim wywiad zadawała pytania, a starszy wzbudzający sympatię pan rzeczowo odpowiadał, wzbudzał zaufanie.
Patrzyłam na zakupy i myślałam o tym, że może zbyt pochopnie podjęłam decyzję, że może będzie dobrze, może się zmieni, będzie wspierał. A potem znowu – wyobraziłam sobie, jak w końcu jego zapał mija, jak znowu wychodzi „tylko na jedno piwko z chłopakami” a wraca po trzech dniach.
Powiedziałam mu, że nie chcę. Nie chcę przerywać studiów, nie chcę nie pracować, nie chcę po prostu mieć dziecka, bo nie czuję się na tyle stabilnie, ani jeżeli chodzi o moją sytuację życiową, ani o stan psychiczny. Po prostu NIE CHCĘ URODZIĆ teraz dziecka. Starał się mnie delikatnie przekonać. Dał mi kilka rozwiązań – on chce mieć dziecko i będzie się starał, by wszystko się ułożyło, może też się wyprowadzić i zostawić mi swoje mieszkanie, które będzie opłacał i będzie mi dawał pieniądze, może też mnie wspierać jeżeli podejmę inną decyzję, chociaż on CHCE żebym urodziła. Przyznam, że to były rozwiązania, których pewnie wiele innych kobiet w mojej sytuacji nie miało, a gdyby miało to nigdy by się nie zdecydowało na zabieg. Mnie jednak nie przekonały.
Nie chciałam rodzić, wiedziałam, że teraz będę złą matką, nieszczęśliwą, niekochającą.
Powiedziałam mu, że podjęłam już decyzję. Po prostu nie chcę, nie mogę i nie urodzę teraz dziecka. Na szczęście przyjął to spokojnie, myślę że sama myśl o dziecku mu się podobała, ale już nie obowiązki, które się z tym wiązały.
Pokazałam mu znaleziony reportaż, wyszukaliśmy niemiecką klinikę, sprawdziliśmy opinię Polek na jej temat. I się zdecydowaliśmy. To on dzwonił, on wszystko załatwił. Umówiliśmy się za półtora tygodnia. Mieliśmy przyjechać trochę wcześniej, ponieważ w prawie niemieckim istnieje przepis, że kobieta chcąca się poddać aborcji musi najpierw przyjść na wizytę do psychologa, który sprawdzi czy jest to przemyślana, samodzielna decyzja kobiety. Dostaliśmy adresy, terminy i godziny, wszystko zostało umówione.
Pamiętam to uczucie bezpieczeństwa. Jak już wiedziałam, że znaleźliśmy dobre rozwiązanie naprawdę poczułam się szczęśliwa. I to uczucie nie opuszczało mnie do samego końca. Przez te półtora tygodnia, potem w podróży, na wizycie u psychologa czułam się naprawdę szczęśliwa i wiedziałam, że podjęłam najlepszą dla siebie decyzję.
Sama wizyta u pani psycholog była przyjemna. Niemka, ucząca się języka polskiego specjalnie po to, by móc przyjmować polskie kobiety przychodzące po zaświadczenie. Już samo to w sobie pokazuje, że Polki stanowią naprawdę liczną grupę klientek niemieckich klinik…
Wizyta trwała krótko, kobieta wypytywała czy na pewno jestem przekonana, że chcę się poddać zabiegowi, ja z przekonaniem odpowiadałam, że tak, absolutnie. W końcu podpisała papierek, wsadziła go do koperty, zakleiła ją i mi podała, życząc z uśmiechem powodzenia. Byłam jej naprawdę wdzięczna za to, że nie przekonuje, nie rozdrapuje, nie pokazuje mi innych możliwości. Widziałam, że miała dużo polskich ulotek i jestem przekonana, że przychodzące do niej kobiety, które mają jakiekolwiek wątpliwości, dostawały informację o innych możliwościach. Jednak ja byłam przekonana, pewna, zdecydowana.
W klinice trzeba było się stawić z samego rana przed zabiegiem. Miałam być na czczo i nie palić w ten dzień papierosów. Gdy zajechaliśmy pod wskazany adres, ujrzeliśmy kamienny budynek wzbudzający zaufanie. W budynku były trzy wejścia i mimo że wypytywaliśmy o nazwisko lekarza, nikt nie potrafił nam wskazać gdzie mamy się kierować. Mieliśmy też trudności z porozumieniem się, ponieważ personel nie mówił po angielsku. Zaczęliśmy panikować, powiedziano nam wcześniej, że nie możemy się spóźnić, a godzina, na którą byliśmy umówieni, zbliżała się. Postanowiliśmy wrócić do samochodu pozostawionego na parkingu i zobaczyć, czy w okolicy jest może jeszcze jakaś inna klinika, jednak przy bramie usłyszałam rozmowę po polsku. Zauważyliśmy parę, kobieta nerwowo paliła papierosa a partner spokojnym głosem ją uspokajał. I już wiedziałam, że dzisiaj nie tylko ja przyjechałam na zabieg. Postanowiliśmy po prostu iść za nimi. I nie myliłam się. Przyjechali tam w tym samym celu co my.
W klinice najpierw trafiłam do pokoju z kilkoma stolikami, okazało się że oprócz naszej czwórki na zabieg przyjechały jeszcze 3 Polki, wszystkie starsze ode mnie, wszystkie z partnerami. Dostałyśmy do wypełnienia długą ankietę na temat naszego zdrowia. Przywitał nas młody, polski lekarz. Inny niż ten, którego widziałam w reportażu. Uspokoił nas, wyjaśnił, że najpierw mamy uzupełnić ankietę, potem przejść do pokoju pielęgniarek, gdzie sprawdzą czy wszystko dobrze wypełniłyśmy, następnie każda z nas przyjdzie do niego na badania, a na koniec czeka nas zabieg.
Z uzupełnioną ankietą weszłam do pokoju pielęgniarek, miałam trudności z porozumieniem się ponieważ nie mówiły ani po polsku, ani po angielsku. Na szczęście były niesamowicie miłe, przyjazne, wszystko udało się przekazać na migi.
Przyznam, że byłam niesamowicie zszokowana ich nastawieniem, traktowały mnie po ludzku, nie osądzały, nie patrzyły krzywo, cały czas uspokajająco się uśmiechały. To bardzo mnie podniosło na duchu.
Następnie przeszłam do gabinetu. Młody lekarz zbadał mnie, sprawdził na usg jakiej wielkości jest płód; dowiedziałam się też wtedy, że to 10. tydzień. W Polsce nie byłam u lekarza, bałam się, że jeżeli ktokolwiek dowie się, że jestem w ciąży, będę miała potem problemy. Po badaniach dostałam tabletkę na rozkurczenie mięśni przed zabiegiem.
Potem czekałyśmy wszystkie z naszymi partnerami w pokoiku ze stolikami. Każda para siedziała osobno, prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy, jednak dowiedziałam się, że wszystkie z nich mają już dzieci i po prostu nie mogą sobie pozwolić bądź nie chcą mieć kolejnego.
Pamiętam, że jedna z kobiet dostała ataku paniki. Zaczęła chodzić między nami, trzymać się za podbrzusze i płakać, że ją boli. Inna pokłóciła się z partnerem i kazała mu wyjść. Ja natomiast byłam naprawdę spokojna. Wiedziałam, że w końcu nadszedł dzień zabiegu, za kilka godzin będzie po wszystkim. Czułam, że nie mogłam trafić w lepsze miejsce i cieszyłam się, że zdecydowałam się na wyjazd do Niemiec.
Po niedługim czasie każda z nas została zaprowadzona do oddzielnego pokoju. Miałyśmy się tam przebrać w dziwny fartuch z rozpięciem na plecach, ubrania i rzeczy mogłyśmy zostawić w szafeczce na kluczyk. A potem już czekałyśmy na leżance.
Przez uchylone drzwi widziałam, jak każda z nich po kolei jest wieziona przez korytarz. W końcu przyszedł czas na mnie. Pożegnałam się z partnerem. Widziałam, że stresuje się bardziej ode mnie i się martwi;
do samego końca mówił też, że mogę się rozmyślić i możemy zwyczajnie wyjść. Byłam mu wdzięczna, jednak byłam też pewna, że chcę zabiegu.
Zostałam zwieziona windą w dół, wydaje mi się, że na poziom podziemny. Ze stresu złapała mnie głupawka i pomyślałam, że tak czy siak trafiłam do podziemia. W salce wyłożonej zielonkawymi kafelkami, w której stały skomplikowane, szpitalne urządzenia czekała na zabranie na zabieg jedna z kobiet. Chwile porozmawiałyśmy, powiedziała, że robi to bo nie stać ją na trzecie dziecko. Ja powiedziałam, że to po prostu nie jest ten moment, żebym mogła sobie pozwolić na urodzenie. I w pełni siebie rozumiałyśmy.
W końcu ją zabrali, a ja jedyne, co mogłam, to życzyć jej powodzenia.
Po kilkunastu, kilkudziesięciu minutach przyszli po mnie. Nie pamiętam dokładnie, ile osób, ale około czterech czy pięciu. Wszyscy mówili po niemiecku. Pokazali mi, że mam z leżanki przesiąść się na drugą. Kiedy to robiłam fartuch rozsunął się na plecach, odsłaniając mi pupę, co mnie bardzo skrępowało, jednak jedna z pań (starsza kobieta, bardzo przypominała mi moją mamę) delikatnie mi go poprawiła a potem zaczęła się uśmiechać, pokazywać kciuk i na migi pokazywać, że bardzo spodobał jej się mój tatuaż na łopatce. Pozostali z zespołu również zaczęli się uśmiechać, pokazywać uniesione kciuki, klepać po plecach. Przyznam, że dzięki temu poczułam się naprawdę bezpiecznie. Przyzwyczajona byłam do srogich min w polskich szpitalach; było dla mnie odmiennością, że gdzieś przyjmują mnie z uśmiechem i tak zwyczajnie, po ludzku.
Zawieźli mnie do salki operacyjnej, gdzie czekała już reszta zespołu, z polskim młodym lekarzem na czele. Uspokoił mnie, powiedział że zaraz podadzą mi znieczulenie. Ostrzegł, że mogę poczuć dziwne szczypanie i mrowienie na całym ciele, ale po chwili zasnę a jak się obudzę to będzie już po wszystkim.
Pamiętam, że kiedy dostałam znieczulenie, faktycznie wszystko zaczęło mnie swędzieć. Zdziwiłam się też, że nikt nie każe mi odliczać tak jak to widuje się w filmach. Ostatnie, co pamiętam to myśl, że chyba coś nie zadziałało, bo wcale nie usypiam.
Kiedy otworzyłam oczy, byłam w tej samej salce z dziwnymi urządzeniami, w której czekałam z tamtą kobietą na zabranie na zabieg. Obie byłyśmy do tych urządzeń podpięte. Ona już była całkiem rozbudzona, natomiast ja zachowywałam się jak na haju. Pamiętam, że zadawałam jej naprawdę głupie pytania i ciągle spoglądałam na zegar widzący na ścianie, bo co chwilę zapominałam jaką godzinę widziałam.
Kiedy ja się próbowałam otrząsnąć i w pełni wybudzić, ona została już zabrana.
Pierwsze, co zobaczyłam, kiedy wywozili mnie na korytarz, to on. Przerażony i zarazem szczęśliwy, że wszystko poszło dobrze. Powiedział, że martwił się bo wszystkie kobiety już wróciły z zabiegu, aż w końcu jakaś pielęgniarka się nad nim zlitowała i zwiozła go windą na dół, żeby mógł na mnie czekać przed salką.
Zawieziono mnie do pokoiku, gdzie wcześniej zostawiłam ubrania. Podano mi herbatę, którą musiałam wypić i wyjaśniono, że teraz mam założone szpitalne majtki z wielką podpaską, że będę jeszcze jakiś czas krwawiła, jak przy okresie i żebym się nie martwiła, że mam wypić herbatę, póki jest ciepła i już próbować pospacerować po korytarzu, i że wypuszczą mnie jak tylko się wysiusiam i zobaczą, że wszystko jest ze mną okej. Wypiłam herbatę i poprosiłam go, żeby przyniósł mi kawę z automatu. Z kawą wyszłam na korytarz i zobaczyłam, że ta kobieta która wcześniej po tabletkach rozluźniających spanikowała, teraz powoli spaceruje po korytarzu, wspierając się na ramieniu partnera. Wyglądała naprawdę mizernie, natomiast ja mogłam już całkowicie normalnie chodzić.
Poszłam do toalety. Pamiętam, jak siedziałam na desce i próbowałam się załatwić, jak nagle ktoś zaczął stukać w drzwi kabiny i po niemiecku przeplatanym angielskim wypytywać, czy dobrze się czuję i czy wszystko ze mną w porządku. Odkrzyknęłam, że tak, że dziękuję i zaczęłam głośno siusiać. Kobieta zza drzwi zaśmiała się, odkrzyknęła „good!” i wyszła.
Jak wyszłam z toalety, partner powiedział mi, że pielęgniarka, widząc, że idę do ubikacji, najpierw spytała go, czy wszystko ze mną w porządku, a potem – mimo zapewnień, że tak – weszła sama sprawdzić. Byłam zdziwiona i naprawdę pokrzepiona tym, że tak o nas dbają.
Po tym mogłam już się ubrać i zostałam wypisana.
Faktycznie krwawiłam jeszcze kilka dni po zabiegu, co było trochę uciążliwe ponieważ nie można było używać tamponów, a podpaski ciągle mi przesiąkały. Jednak poza tym nie działo się nic dziwnego, nic nie bolało.
Przy wypisie dostałam zalecenie, że po jakimś czasie powinnam się udać do ginekologa, który sprawdzi, czy macica została dokładnie oczyszczona. Poradzili mi, żebym powiedziała że dostałam dziwnego krwawienia i że mam podejrzenia, że byłam we wczesnej ciąży, jednak nie zdążyłam tego potwierdzić. Odradzili mówienie, że jestem po zabiegu, ponieważ o ile nie jest to nielegalne, jeśli wykonuję to poza granicami naszego wspaniałego kraju, to jednak nie wiadomo na jakiego lekarza się trafi i zwyczajnie mogą wyjść nieprzyjemności z tego. Powiedzieli, że nie jest do rozpoznania czy doszło do poronienia czy zabiegu, więc spokojnie mogę iść w zaparte z historyjką o dziwnym krwawieniu.
Pamiętam, że wtedy to był pierwszy raz, jak poczułam szczerą złość. Wkurzyłam się, że nawet jeśli wyjadę z Polski, jeśli wykonam zabieg w kraju gdzie jest to legalne, to nie mogę potem przyznać się do jego wykonania. Wkurzyłam się, że w Polsce mogą na mnie źle patrzeć i robić mi straszne problemy, chociaż nie zrobiłam nic złego w świetle prawa.
Długo zwlekałam z wizytą, ponieważ trochę się bałam a trochę też wkurzałam tym, że będę musiała skłamać, zamiast przyjść, powiedzieć szczerą prawdę i zostać przebadana dokładnie pod kątem tego, co miałam przebadać – czyli sprawdzenia, czy zabieg w pełni się udał.
Bałam się też, że jeśli pozostały jakieś resztki i będę musiała iść na czyszczenie macicy, to w końcu ktoś się domyśli i będą dla mnie nieprzyjemni.
Na szczęście partner mojej znajomej (oboje wiedzieli o zabiegu) powiedział, że jego mama pracuje w recepcji u prywatnego ginekologa i może wybadać, jakie ten człowiek ma podejście do sprawy. Okazało się, że ma podejście NORMALNE i zaprasza na badania.
Przyjął mnie starszy, sympatyczny pan. Sprawdził szyjkę macicy, sprawdził na USG macicę, pokazywał mi wszystko na ekranie, wyjaśniał, co widzimy i stwierdził, że wszystko się udało. Na koniec wypytał mnie o zabieg, o klinikę i zaskoczył mnie prosząc o namiary.
Powiedział, że przychodzi do niego mnóstwo kobiet, zdesperowanych i proszących o pomoc. Sam ma związane ręce, jednak z chęcią będzie im przekazywał adres niemieckiej kliniki, żeby tam szukały pomocy.
Od zabiegu minęły trzy lata. Mam teraz 25 lat, skończyłam studia, znalazłam pracę, o której marzyłam już od liceum. Nadal tkwię w toksycznym związku z tym samym partnerem, który nadal mnie zdradza, nadal nie panuje nad alkoholizmem, nadal nie szanuje. I wiem, że skoro teraz nie jestem w stanie od niego odejść, tak tym bardziej nie byłabym w stanie odejść z dzieckiem. Ale teraz to tylko mój problem i jestem odpowiedzialna tylko za samą siebie.
Z perspektywy czasu mogę z ręką na sercu powiedzieć, że nie było nawet dnia, żebym żałowała swojej decyzji. Nawet, jak w moim otoczeniu zaczęły się rodzić dzieci, nawet, jak patrzę na znajome zachwycone swoimi bobasami, naprawdę cieszę się razem z nimi, ale w duchu CIESZĘ SIĘ też, że nie jestem na ich miejscu. To nie był mój czas, teraz też nie jest mój czas. Nie wykluczam, że w przyszłości, jeśli życie ułoży mi się inaczej, zdecyduję się na dziecko. Ale na pewno nie w najbliższym czasie.
Cały syndrom poaborcyjny, o którym się naczytałam, u mnie nie wystąpił.
Nie wątpię, że są kobiety, które żałują że poddały się zabiegowi. Potrafię to sobie wyobrazić, na szczęście ja prawie od początku byłam pewna, czego chcę i po trzech latach nadal to podtrzymuję. Sam zabieg nie był dla mnie żadną traumą, dzięki fachowej i naprawdę sympatycznej opiece, dzięki zwyczajnie ludzkiemu potraktowaniu wspominam cały wyjazd dobrze. Nie mam oporów, by o tym opowiadać. Nie ukrywam zabiegu przed rodziną, przyjaciółmi czy znajomymi. Otaczam się ludźmi, którzy mnie rozumieją, za co jestem naprawdę wdzięczna.
Nie jest mi też wstyd. Ciąża nie była wynikiem gwałtu, nie była zagrożona. Ale czuję, że zagrażała mi.
Wiem, że moje życie by się całkowicie rozsypało, ja bym się rozsypała, wszystko, o co tak długo walczyłam, też by się rozsypało. W tamtym okresie byłabym naprawdę złą, nieradzącą sobie z dzieckiem i prawdopodobnie niekochającą matką z depresją.
Aborcja była moją najlepszą życiową decyzją, nie żałuję, nie wstydzę się.
Dawno nie czytałem tak okrutnie zmanipulowanego tekstu na temat rzekomej cudowności aborcji.
Sztuczność, nieprawdziwość aż krzyczy.
Świetna historia. Aborcja powinno przestać się demonizować i dorzucać do niej antynaukową propagandę często naznaczoną religią. Bo to nie o to tu chodzi. MM napisał, że tekst został zmanipulowany. Coś wątpię. Manipulowane są wyniki o tzw. syndromie poaborcyjnym, który w większości nie istnieje. Jeśli po tym doświadczeniu pojawia się jakieś uczucie bólu, żalu i straty to jest to najzupełniej normalne. Myślę też, że wynika to głównie z nastawienia społeczeństwa, kultury w której żyjemy. Co ciekawe MM jest mężczyzną. A mężczyźni nie przechodzą piekła ciąży, nie mają 9 miesięcy w brzuchu innego ciała, nie mają rozerwanego krocza po porodzie, nie przeżywają depresji poporodowej będącej wcale nie tak rzadkim zjawiskiem. Więc co mają do gadania? Nic. Owszem mogą mówić na ten temat, ale tylko miłymi słowami, bez antynaukowej propagandy. Kobiety tak samo. Ale kobieta być może zmieni swoje myślenie po okresie ciąży; zrozumie, że ciąża to nie wyjazd na hawaje a 'urlop’ macierzyński wcale nie jest takim znowu urlopem, a cięższą pracą czasem cięższą niż w zawodzie. Facetowi będzie się trudno 'nawrócić’. Ale jest szansa, jeśli ma empatię.
Dużo się rozpisałam, powrócę do tematu. Dziewczyny nie wstydźcie się swoich aborcji i walczcie o to by się ich nie wstydzić. Bo czy nasze myśli i odczucie są naprawdę nasze?