Ewa Umorusana
Naprawdę letni wieczór na hotelowym tarasie. Wszyscy już rozluźnieni po pracy więc zaczynają się uśmiechy, pojawia się alkohol, jedzenie, kontakt. Kontakt przede wszystkim. Wszystko to co obiecuje wyjazd służbowy, relaks w białym kołnierzyku.
Siedzi na szczycie stołu, a obok niego atrakcyjna szatynka cały czas głośno się śmieje. On patrzy na nią życzliwie, wybacza jej wszystko, jest posłuszny, ot idealnie dobry towarzysz. Odpowiada, zadaje pytania, słucha. Ona chyba trochę za dużo wypiła i jakby łamie dystans, zbliża się, albo wręcz kładzie na nim. Jednak on jest pasywny, idealnie grzeczny. Jest tak bierny, jakby coś było nie tak, jakby siedział z kijem w tyłku, jakby ktoś na niego patrzył z drugiego końca tarasu. I to patrzył bezczelnie.
A patrzyła na niego ona. Piła zwykłą czarną kawę, właściwie gdyby się jej przyjrzeć, to wyglądała jakby wycięta z innego obrazka i wstawiona w ten dziwny, cyrkowy wystrój hotelowej restauracji. Tylko jej wzrok zdradzał, że jest w fantastycznym humorze, że jest ponad tymi wszystkimi już upojonymi, albo gotowymi do upojenia ludźmi. Niedbały warkocz przerzucony do przodu przez lewe ramię, wylegujący się niczym leniwa żmija na lewej piersi, biały tiszert, sprane jeansy, noga założona na nogę, bladoróżowe pantofle z niepokojąco białą i niewinną kokardką, z czego jeden lekko zsuwa się ze stopy. Obcas zawieszony w powietrzu, jakby gotowy, by spaść, niszczyć i finalnie dominować.
Po gwałtownym uczuciu utraconego gruntu, ściętych nóg, przyszło drażniące ciepło, uderzenie gorąca. Nie widział już, czy zrobiło się ciepło, czy to reakcja jego organizmu. Skąd ona tu? Przecież nie chciała z nim przyjechać, bo nuda, wszyscy drętwi, bo łeee, bo nie, bo nie. I weź tu zrozum kobiety…
Odsuwa krzesło, przeprasza. Był pewien, że podczas informowania jej o wyjeździe nawet nie zwróciła większej uwagi na to, że on będzie w Hotelu Gołębiewski, był pewien i pojęcia nie miał, że dokładnie zapamiętała, o której będzie już wolny, i w jakim miejscu w hotelu będzie o tej porze. Wsiadła w samochód i przyjechała, a teraz siedziała prawdopodobnie przy zimnej już kawie, zupełnie nią nie zainteresowana. Siedziała i patrzyła wyczekująco. Aż lekko podskoczył, gdy dostał wiadomość: chodź, zaprowadź mnie gdzieś.
Przejmij kontrolę, pomyślał. Działaj. Pokój. Problem w tym, że dzielił go z jakimś 'kolegą’. Są dwa klucze, zatem wstał, podszedł do niego i jakże aktorsko zagrał, że zgubił swój, że potrzebuje.
– Ok, trzymaj, nie zgub.
Czyli pokój już jest i przez dłuższy czas będzie tylko ich. Nie odpisuje jej, po prostu wstaje, coś tam znowu kłamie i odchodzi od stołu a kątem oka widzi ją idącą w ślad za nim. W połowie korytarza skręca na schody prowadzące na półpiętro. Tuż za rogiem opiera się o ścianę i planuje, że od razu stanowczo zapyta: co Ty tu robisz, do cholery?
Nie zapytał. Kiedy tylko pojawiła się za rogiem ich uśmiechy przetrwały tylko chwilę. Jak znający się na pamięć kochankowie rzucili się na siebie i wpadli w przyjemny uścisk pocałunku. Całują się, by złapać oddech, jakby znali się od zawsze, jakby nie widzieli się tylko chwilę. Pocałunek uświadomił mu, że zdążył za nią zatęsknić. Dłoń łapczywie zniża się udo, pośladki, jest na niej wszędzie.
I dość, odrywają się od siebie na dźwięk jakiś krzyków. Ruszają jakby nigdy nic, on prowadzi i wybiera nienaturalną drogę. Po pierwsze okrężną, po drugie schodami. Powyżej drugiego piętra nikt już nie używa schodów, więc gdy tylko znajdują się w dalszym skrzydle, gdzieś gdzie jest cicho – znowu się dopadają. Teraz już są bardziej stanowczy. On podciąga jej koszulkę i napawa się dekoltem, całuje go. Uwielbia obfitość jej piersi. Ona karci go, ściska krocze czym sprowadza na ziemię, ale tylko na chwilę, bo uspokojeni ciszą i niezakłóconą zabawą, pozwalają sobie na kolejne kroki.
Rozpina jego pasek, spodnie, schodzi na kolana. Tylko na chwilę podnosi wzrok, jakby z grzeczności, jakby po to, by się upewnić, że to tu i teraz. Zaraz potem sprawnie wydobywa go. Ujmuje w dłoń i zaczyna bez pardonu bawić się, liżąc od nasady aż bo czubek, wykonując ruchy dłonią, stymulując. Na chwilę tylko pozwala objąć go wargami, język wiruje. Koniec.
Wstaje i nie poprawiając się za bardzo, rusza ciągnąc go za sobą. On gorączkowo doprowadza do ładu ubranie. Pędzą.
Wpadają do pokoju gwałtownie. Zamykają za sobą drzwi i poprawiają zatrzaskiem. Oddają się przyjemności rozbierania, albo to raczej on rzuca się na nią. Niedelikatnie pozbawia ją kolejnych części garderoby. Widać w tym ich radość, spełniające się jakieś skryte marzenie. Coś staje się ciałem. Ciało. Ciała. Ciało z ciałem. Nago. Gwałtownie zdejmuje koszulę przez głowę i popycha ją na łóżko, dopada jej. Znowu usta, pocałunki, szyja, biodra, brzuch. Ale też dłonie gniotą piersi, tors opiera się na wilgotnym od soków wzgórku łonowym. Zostawia na nim swoje ślady, on liże ją rozpaczliwie. Wygłodniały.
Wstaje na chwilę, nago zatrzymuje się nad nią. Był pewien, że nie zobaczy jej przez cały długi tydzień a tu… jego kobieta leży poddana na łóżku, w oczekującej, wyczekującej pozycji. Uśmiechnął się, gdy zauważył, że nie patrzyła na niego, tylko zwierzęco wpatrywała się w jego penisa.
Bez słów, krótko się kotłowali w śnieżnobiałej pościeli, taki ich mały rytuał decydujący o tym, któż to za chwilę będzie 'górą’. Znalazł się na plecach, ona na nim, ale tylko chwilę wyglądało to klasycznie, jakby para przygotowywała się do wzajemnego ujeżdżania. Szybko przesuwała się po nim, aż znalazła się okrakiem nad jego głową, za to ciało wygodnie oparła o bufiaste oparcie łóżka. Jedną ręką przyciągnął ją do siebie, wbijając się językiem w miąższ
cipki. Drugą ręką zaczął pobudzać sam siebie. Wprawił ją w ruch wykonując mocne, okrężne ruchy i w kilka chwil stali się płynnie jednym ciałem. Złapała się kurczowo oparcia łóżka, jakby miała z niego spaść, jakby bała się tego, co jest pod nią. Nie mógł tego widzieć, jak spazmatycznie odrzuca do tyłu głowę, jak jej piersi trzęsą się od gwałtownych ruchów. Zresztą nie musiał widzieć. Właśnie czuł ją najbliżej, jak tylko mógł, miał ją, oddawała mu się, lubił. Przełykał ślinę ciesząc się jej smakiem, który nie drażnił, a odurzał. Jak alkohol.
Ssał ją, przygryzał wargi, czasami mocniej, tak jak tylko mógł głęboko penetrował.
Jej gardłowe „już zaraz” i narastające dreszcze całego ciała wybudziły go to z letargu, i spłynęło na niego zadziwiające poczucie siły, potęgi wręcz. Podniósł się, rzucając ją na łóżko i szybko opadł. Na oślep penetrując, raz, dwa, i już, już głęboko. Najprawdziwiej jak to jest tylko możliwe. Obok siebie, w swoich sokach, mocno i gwałtownie. Poczuł paznokcie na plecach, uniósł się, objął ją wzrokiem, dopadły go jej rozszerzone i czarne jak smoła źrenice i już, jęk, usłyszał swój głos. Jej imię?