Myślałam, że to kwestia czasu, może kwestia mężczyzny, ale zaczynam w to wszystko wątpić. Może jednak zacznę od początku…
Mam 31 lat, od jakichś 13-stu lat umawiam się z mężczyznami, z pójściem do łóżka czekałam jednak do 22. roku życia, a w sumie to oni kazali mi czekać, bo jak już się zdecydowałam, to akurat dany delikwent nie chciał. Wydaje mi się jednak, że kłopoty z wiernością miałam od zawsze, odkąd tylko spodobał mi się pierwszy chłopak. Rzadko kiedy podobał mi się zresztą jeden na raz. Do tej pory tłumaczyłam to sobie w ten sposób, że po prostu lubię seks. Uważałam siebie za kobietę wyzwoloną, taką której wolno spać z kim chce i kiedy chce. Oczywiście, miało to swoje minusy, bo nie raz nie dwa miałam opinię kobiety łatwej, żeby nie powiedzieć puszczalskiej. Chociaż ja nigdy za taką siebie nie uważałam.
Stabilizacja w moim życiu nastąpiła, kiedy poznałam P. On był moją ostoją, moją kotwicą. Dawał mi wszystko, co wydawało mi się potrzebne, abym była szczęśliwa. W łóżkowych sprawach też nie mogłam narzekać, zwłaszcza jeżeli chodzi o zaspokajanie moich potrzeb. W drugą stronę było już trudniej, ale mniejsza o to. W sumie byliśmy ze sobą 4 lata – nie licząc miesięcznej przerwy. Wtedy poznałam K., z którym w zasadzie łączył mnie głównie seks. Skończyłam się z nim spotykać w tym samym momencie, kiedy z powrotem schodziłam się z P. I w tym miejscu chciałabym powiedzieć, że żyliśmy długo i szczęśliwie, że nigdy wcześniej ani nigdy później nikogo nie zdradziłam, jednak byłoby to kłamstwo. Chociaż nie wiem czy można mówić o zdradzie, kiedy się kończy jeden związek a zaczyna drugi. Oczywiście, jeszcze raz mi się zdarzyło zdradzić P. już nawet nie pamiętam czy na początku, czy na końcu znajomości. Pamiętam tylko, że strasznie się wtedy pokłóciliśmy. Poszłam na dyskotekę z koleżanką, potrzebowałam się wyszaleć, wyszumieć. Kiedy już miałyśmy wychodzić, zauważyłam jego. Wysoki, brunet o nieziemskich oczach, w sumie nie wiem, czy byłam w jego typie czy nie. Liczyło się tylko to, że chciał ze mną tańczyć, że kręciło mi się w głowie od jego spojrzenia. Kiedy jechaliśmy do mnie autobusem, powiedział mi, że ma dziecko i że nie szuka nikogo na stałe. Nie przeszkadzało mi to jednak, to była cudowna i namiętna noc. W niedługim czasie zaczęły mnie zżerać wyrzuty sumienia. Zawsze w końcu się pojawiały, zwłaszcza kiedy zdradzałam „na złość”. Nie powiedziałam mu wprost, że go zdradziłam, ale on wiedział i wybaczył mi. Przez kolejne 3 lata było nam dobrze. Oświadczył mi się, jednak kilka miesięcy przed ślubem znowu pojawił się K. Nie mogłam się z nim nie spotkać, nie potrafiłam się bronić przed tym. W końcu musiałam wybierać, bo nie potrafiłam spotykać się z nimi na raz. Wybrałam K. Byliśmy ze sobą trzy miesiące, kiedy wszystko zaczęło się sypać. Coraz więcej między nami było nieporozumień, pretensji, aż w końcu on zniknął z mojego życia, praktycznie z dnia na dzień.
Potem długo byłam sama, choć oczywiście przez moje łóżko przewinęło się kilku mężczyzn. Najbardziej wierna byłam R., który jak na ironię nie chciał być ze mną, więc przez rok tkwiłam w jakimś dziwnym układzie, w którym rozpaczliwe pragnęłam, by R. mnie kochał. Przez ten czas w ogóle inni mężczyźni dla mnie nie istnieli. Liczył się tylko on, stawałam na głowie, by mnie pokochał, on jednak widział we mnie tylko koleżankę, z którą sypiał. Żeby było śmieszniej – sama zgodziłam się na taki układ. Kiedy poznał jedną dziewczynę, praktycznie zniknął z mojego życia, czasem tylko wysłał esemesa. Pojawił się kiedy z tamtą nic nie wyszło, i wróciliśmy do zabawy. Ja w tym czasie poznałam D., z którym też łączyło mnie „takieniewiadomoco”. Ponieważ jednak zależało mi na nim, to z R. do niczego nie doszło, poza namiętnym pocałunkiem, kiedy mnie odwoził pewnego wieczora. Jednak D. też w końcu kogoś poznał, chociaż zarzekał się, że nie szuka związku, że chce być sam. Więc wróciliśmy z R. do zabawy ” ja cię kocham, a ty wolisz inne”. W końcu jednak przy kolejnej poznanej przez niego kobiecie, nie wytrzymałam i definitywnie zakończyłam naszą zabawę w kotka i myszkę.
Teraz jestem z S. Jesteśmy ze sobą pół roku, jednak w moim życiu niedawno pojawił się M. I na początku to było nic. Zwykłe nic. Do czasu aż się spotkaliśmy. I w sumie do niczego nie doszło, siedzieliśmy jedynie w parku, przytuleni. Co prawda doszło do pewnego incydentu, jednak wykraczało to poza jedynie cielesne doznania… to było ekstatyczne, tantryczne spotkanie dwóch energii. Wystarczyło, że mnie dotknął. Od tego czasu chodzę cała nabuzowana i choć wiem, że nie chciałabym z nim być, nawet nie wiem czy umiałabym się z nim po prostu przespać, to jakaś część mnie chce znowu spotkania, chce znowu poczuć jego ramiona. Jego zapach. Dotyk. I znowu się zaczynam zastanawiać: co jest ze mną nie tak? Czy ja nie potrafię być z jednym mężczyzną, nawet jeżeli mnie zaspokaja seksualnie? A może nikt nie jest tego w stanie zrobić w 100% ? Może potrzebuję czuć pożądanie, ekscytację co jakiś czas… Może potrzebuję tego „powiewu świeżości”… skoku w bok, raz na jakiś czas? Czy to oznacza, że jestem uzależniona, że powinnam się leczyć? Już sama nie wiem…
autor: Rozpalona