Wiem, że BDSM zdecydowanie nie jest moją bajką, co więc odpowiedzieć na takie zaproszenie? A potem całkowite zaskoczenie: Ta lina wcale mnie nie wiąże, ona mnie otula.
To jest jak taniec ze sznurami, jak improwizacja w kontakcie pomieszana z masażem. Na mojej twarzy pojawia się chyba ten sam wyraz błogości i rozanielenia. Bo uplątana w linę, czuję się jak otulona ciepłym, puchowym kocem. Przytulona. Objęta. Ukochana.
-Chodź ze mną na bondage jam do Schwelle, będzie świetnie!
Bondage jam? Improwizacja z wiązania? Wiem, że BDSM zdecydowanie nie jest moją bajką, co więc odpowiedzieć na takie zaproszenie? Ale jeśli można gdzieś z boku sobie usiąść, pogadać z ludźmi i nie uczestniczyć w całym tym wiązaniu…
-OK, przyjdę! Podaj mi adres.
Wysiadam z metra na Pankstrasse. Do przejścia jest jeszcze mały kawałek. W końcu widzę adres i wchodzę w podwórko. Ciemno. Ale przez ogromne okna widzę ciepłe, przytulne wnętrze na pierwszym piętrze: jakieś aksamitne sofy, poduszki, maty rozłożone na podłodze, przytłumione światło. Coś jakby duże studio do tańca zaaranżowane na warsztat jogi. Gdy przechodzę przez próg Schwelle 7, zaczynam słyszeć ciszę. Zdejmuję płaszcz i buty, wrzucam 5 euro do skrzyneczki i wchodzę.
Jest wcześnie, dopiero minęła ósma, ale na sali jest już kilka osób, chociaż wszystkie maty są wolne. Ludzie rozmawiają, ale ściszonymi głosami. Mam wrażenie, że jestem w sali do medytacji. Panuje tutaj atmosfera spokoju. Z głośników płynie delikatna muzyka: nastrojowa, relaksacyjna, pulsująca, tangowa – dla mnie wprost idealna. Czuję pozytywne wibracje tego miejsca. Wiązanie mnie nie interesuje, ale wiem, że na pewno będę się tutaj czuć dobrze. Wybieram wielką sofę w rogu, na której siedzi jakiś długowłosy blondyn. Rozmawiamy chwilę, też jest tutaj pierwszy raz, przyszedł popatrzeć.
Moja koleżanka, która mnie zaprosiła, wita się ze wszystkimi. Potem przedstawia mnie znajomym. Wymieniamy uśmiechy i uściski. Jeśli wyobrażasz sobie, że jesteśmy poubierani w skóry i lateks, to nic bardziej mylnego. Większość osób ma na sobie zwykłe, wygodne ubranie: bluzy, dżinsy, swetry, dresy, a ja tę samą sukienkę, w której chodziłam cały dzień.
Dana mocuje swoje sznury nad jedną z mat. Chwilę później już się na nich wiesza, wygląda jak dziecko na huśtawce – zwisając głową w dół. Buja się z boku na bok, a ja przypominam sobie czasy, gdy jako dziewczynka uwielbiałam zwisać z trzepaka. Spróbuj! – mówi coś we mnie.
Chwilę później dwie osoby wiążą mi liny na biodrach.
-Tak w porządku? Mogę tutaj ścisnąć? Teraz ten sznur przeciągnę tutaj i tam, to dla ciebie OK?
Ich delikatność i komunikatywność jest jak przytulenie. Już dawno nikt mnie tak o nic nie dopytywał. Tutaj wszystko musi być jasne i uzgodnione, zero zaskoczenia i zero niedomówień. Raj klarowności.
Jednak okazuje się, że od zwisania robi mi się niedobrze, bardzo szybko wracam do parteru. A potem znów siadam sobie z boku jako obserwatorka. I wtedy zaczynam się stapiać z tym miejscem, tą „medytacją w sznurach”. Większość ludzi jest już w działaniu. Albo raczej właśnie nie-działaniu, tylko czuciu. Dwóch młodych mężczyzn z boku sali tańczy – improwizację w kontakcie. Po jakimś czasie i oni trafiają na matę i jeden zaczyna obwiązywać drugiego. Ale większość z tych, którzy przyszli, jest już w górze. Dana lata – sama buja się w swoich linach nad swoją matą. Inni bawią się raczej w parach lub trójkach. Ktoś ma zasłonięte oczy, ktoś odsłonięte plecy, ktoś jest szczelnie okręcony sznurem, który wygląda jak gigantyczna szydełkowa robótka. Jednak wszystkie twarze, które widzę, łączy wyraz wszechogarniającej błogości. To jest dla mnie wielkie zaskoczenie.
Czyli w całym tym wiązaniu nie chodzi o ból czy dominację?
Znów trafiłam na tantrę, tylko tym razem pod przykrywką improwizacji z wiązania?
A kiedy sama decyduję się na podejście drugie – czyli sznury, ale bez zwisania, już od pierwszej chwili czuję magię i przewrotność tego, co się dzieje. Ta lina wcale mnie nie wiąże, ona mnie otula. Dana okręca mnie kilkukrotnie, swobodnie się ze mną przewracając na macie. To jest jak taniec ze sznurami, jak improwizacja w kontakcie pomieszana z masażem. Sznur co chwilę przesuwa się po moim ciele – na stopach, nogach, biodrach, plecach. Chwilami jest mocniej zaciśnięty, chwilami jest luźniejszy. Nie jest statyczny, cały ruch jest płynny. Na mojej twarzy pojawia się chyba ten sam wyraz błogości i rozanielenia. Bo uplątana w linę, czuję się jak otulona ciepłym, puchowym kocem. Przytulona. Objęta. Ukochana.
Sama dziwię się sobie, skąd to odczucie. Ale ciało zaczyna czuć inaczej. Sznur nie jest gruby, ani też nie ma go dużo, ale wrażenie otulenia jest takie, jakby omotywał mnie całą. Dana porusza nim, a ja czuję się jakbym była masowana przez kilka osób jednocześnie. Myślę, jak genialny jest to pomysł, aby do masażu – jako przedłużenie własnych rąk i nóg – wziąć sznur. Sama wiem, jak to jest, gdy masz tylko dwie ręce i dwie nogi, aby objąć drugie ciało. Powierzchnia styku jest ograniczona. Ale sznur w ręce, jest przedłużeniem ciebie i możliwości dotyku stają się wprost nieograniczone.
Bawimy się z Daną dłużej. Czas mija, jutro wcześnie rano wyjeżdżam z Berlina. Teoretycznie powinnam się spieszyć na metro, ale jest mi zbyt przyjemnie, żeby wyjść z tego królestwa dotyku.
Gdy w końcu wychodzę i mijam wiszące w linach piękne, rozluźnione, spokojne ciała, już wiem, co mi to przypomina – ludzi wiszących w hamakach. Relaks i błogość. Albo: powrót do macicy. Sznur otula cię jak łono, a lekkie bujanie jest jak kroki twojej matki. Przychodzi mi do głowy, że również noworodki są ciasno owijane w becik – wielu osobom może się wydawać, że za ciasno – ale ta ciasnota daje poczucie bezpieczeństwa, otulenia i iluzję powrotu do łona.
Jest prawie północ, gdy wychodzę ze Schwelle. Cały mój popularny pogląd na bondage radykalnie się zmienił. Chociaż – jak słyszałam od różnych ludzi wcześniej i później, m.in. od Niemca, który przyjechał z drugiego końca kraju na jeden wieczór – tak jest tylko tutaj. Wiem, że gdy następnym razem przyjadę do Berlina, przyjdę tutaj na pewno. Choćby tylko po to, żeby popatrzeć. No bo przecież całe to wiązanie to nie dla mnie…
Zdjęcie u góry: Dana podczas samosuspensji w łonie natury – 'hanging out with Wonder Woman’